BIAŁY KANION
William Wyler był jednym z gigantów starego Hollywood. Co prawda znacząca większość z ponad siedemdziesięciu filmów, jakie wyreżyserował, zaginęła w odmętach czasu, jednak aż dwanaście Oscarowych nominacji, z których trzy zamieniły się ostatecznie w Złote Rycerzyki, mówią same za siebie. Twórca ten doskonale radził sobie w kinie wojennym (miał wszak za sobą czynną służbę, która spowodowała u niego utratę słuchu w prawym uchu), choć nie stronił również od dramatów, komedii czy thrillerów. I zawsze wychodziło mu wielkie kino. Tym największym reprezentantem dziesiątej muzy stał się oczywiście epicki Ben-Hur, do którego znakomitą wprawką okazał się nakręcony rok wcześniej, nietypowy western (również z Charltonem Hestonem) – ostatni spod ręki Wylera, który przecież od podobnych produkcji, głównie krótkometrażowych, zaczynał swoją karierę.
Sedno całej historii, którą zaczerpnięto z powieści Donalda Hamiltona, najlepiej oddaje przebój Stinga Englishman in New York. W obu przypadkach mamy wszak do czynienia z historią obcego – tutaj wilka morskiego w stopniu kapitana i o poczciwej twarzy Gregory’ego Pecka – przybywającego na południe Ameryki. Oczywiście rzeczona piosenka jest zdecydowanie bardziej błaha, czysto rozrywkowa i nie stanowi, jak widowisko Wylera, podstaw do starcia wielu różnych charakterów. I tu, i tu jednak główni bohaterowie emanują niezwykłym, niemal nadludzkim spokojem.
Peck jako James McKay, który przyjeżdża na Dziki Zachód, by ożenić się z córką (Carroll Baker) bogatego właściciela ziemskiego, pamiętającego jeszcze niedawną wojnę majora Henry’ego Terrilla (Charles Bickford), reaguje wzruszeniem ramion na wszelkie zaczepki i wyzwania rzucane mu przez tubylców – zarówno tych bardziej (Heston i spółka), jak i mniej przyjaznych. Podchodzi do nich logicznie, a nie, jak reszta świata, za pomocą mięśni i w obronie honoru. Szybko zostaje zatem wzięty za męską pipkę, a swojej narzeczonej publicznie przynosi wstyd. No bo jak to jest, żeby facet nie walczył o swoje? A tymczasem McKay walczy, lecz na własnych zasadach, najczęściej pod odpowiednim przemyśleniu wszelkich za i przeciw. I zwykle wtedy, kiedy… nikt nie patrzy. Gdy bowiem musi coś udowodnić, to przede wszystkim sobie samemu – że może, że potrafi, że mu się opłaca. Jest twardy, ale w nieoczywisty sposób.
Lecz ku jemu zdziwieniu szybko okazuje się, że nie jest jedynym gentlemanem w stadzie, a i na Zachodzie, jakkolwiek lekko zdziczałym, wciąż skąpanym w nieprzystępnej naturze, znają dobre maniery i potrafią grać fair. Gorzej, że za fasadą ogłady i salonowego przepychu wciąż toczy się krwawa wojna pomiędzy klanami, a on sam staje w samym jej środku. Po części z przypadku, po części z chęci ratowania z góry przegranej, zaślepionej nienawiścią sprawy; na pewno z miłości – tyleż do kobiety, co do ziemi tego ogromnego kraju (wszak oryginalny tytuł to The Big Country, co staje się powracającym żartem słownym w fabule). A to, że jest on naprawdę przepastny, widzimy już w otwierającym ujęciu, w którym dyliżans przemierza kolejne kilometry prerii w takt niesamowitego, wkręcającego się w zmysły tematu przewodniego Jerome’a Morossa – kompozytora mało w sumie znanego i bez specjalnego dorobku, ale za swą chwytliwą ilustrację nominowanego do Oscara.
Maestro przegrał niestety z kompozycją Dimitria Tiomkina do Starego człowieka i morze, lecz Biały kanion otrzymał „w zamian” inną statuetkę – dla najlepszego aktora drugoplanowego, Burla Ivesa, który za swój występ zgarnął nie tylko Złotego Rycerza, ale i Globa.
Potężny, dobijający w owej chwili pięćdziesiątki aktor, który wcześniej dał się poznać w równie dobrych epizodach w Kotce na gorącym blaszanym dachu, Twarzy w tlumie i Na wschód od Edenu, miał przy tym zdecydowanie bardziej niewdzięczne zadanie. Jego postać, Rufus Hannassey, to człowiek stojący po tej „gorszej” stronie barykady, taki, którego haniebna reputacja wyprzedza na długo przed tym, zanim zobaczymy go na ekranie. A jednocześnie mężczyzna starej daty – honorowy i mający swoje racje, powody, by sięgać po broń. Podział na dobro i zło nie jest tu zatem tak oczywisty, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Nawet największy z nikczemników, często pijany i dający upust nudzie oraz prymitywnej naturze syn Hannasseya, Buck (bezbłędny Chuck Connors) nie jest czarno-białą, wyciętą z kartonu osobowością. On także cierpi bowiem z miłości…
Patrząc na stojącą początkowo nieco z boku, ale emanującą ciepłem, naturalnym pięknem i niemalże dziewczęcym urokiem Julie Maragon (jak zawsze czarująca Jean Simmons), trudno mu się zresztą dziwić. Tak samo, jak trudno dziwić się Peckowi, że to właśnie z nią łapie najlepszy kontakt – ich związek nie potrzebuje ani słów, ani licznych tłumaczeń, ani tym bardziej uzasadnienia. Po prostu na siebie wpadają, ich podobieństwa przyciągają. Sceny z udziałem tej dwójki, podobnie jak dziwaczna, także oparta z czasem na cichym zrozumieniu relacja Pecka i Hestona, należą zdecydowanie do jednych z ciekawszych i najbardziej nieszablonowych w całym filmie – wyraźnie odcinają się od typowych rozwiązań tego gatunku.
Sięgającej blisko trzech godzin historii w ogóle zdaje się być bliżej do historycznej sagi Przeminęło z wiatrem, niż typowego kina o pojedynkach w samo południe.
Tych oczywiście nie brakuje, lecz osadzone zostają w iście brytyjskiej, godnej postaci Pecka manierze, ciekawie kontrastując z elementami wyraźnie jankeskimi – jak finałowa strzelanina w tytułowym kanionie. Moment ten sam w sobie może wydać się odrobinę rozczarowujący, nie tak epicki, jak można by się było spodziewać. Niemniej poprzedzony interesującą historią z solidnym scenariuszem (za który skredytowano aż pięć osób, choć w rzeczywistości było ich więcej), wysokiej próby aktorstwem i odpowiednio ułożoną dramaturgią potrafi porwać. Pomaga mu w tym wydatnie wspomniana, brawurowa ścieżka dźwiękowa oraz przepiękne, panoramiczne zdjęcia Franza Planera – nakręcone w alternatywnej dla CinemaScope technice Technirama, jaka okazała się wspaniałym, acz przy przeniesieniu na domowe nośniki nieco problematycznym, wyborem uchwycenia na filmowej taśmie potęgi Dzikiego Zachodu (to samo rozwiązanie wykorzystano potem także i w Spartakusie Kubricka), tutaj jawiącym się dosłownie jak namalowany.
Wprawna, reżyserska ręka Williama Wylera, równie dużo emocji, co wrażeń estetycznych, bombastyczny soundtrack, kilka oryginalnych, „anty-westernowych” zagrywek, sporo przyjemnego, nienachalnego humoru, a w tle także obowiązkowy romans oraz walka na śmierć i życie. No i przepych, autentycznie odczuwalny w każdym kadrze, każdej scenie – nawet w tych najbardziej kameralnych, we wnętrzach. Właśnie dla takich filmów jak Biały kanion powstało kino. Dla fanów gatunku to pozycja obowiązkowa, mieniąca się wieloma kolorami i odcieniami amerykańskiej prerii, ukazanej tu od nieco innej niż zwykle strony, z wyraźnie pacyfistycznym zacięciem, jakie nie każdemu przypadnie do gustu. Abstrahując z kolei od westernowego brzemienia, to po prostu bardzo dobry film. Ponoć osobisty faworyt prezydenta Eisenhowera…
korekta: Kornelia Farynowska