W NICH CAŁA NADZIEJA. Polskie science fiction, a dobre [RECENZJA]
Świat się skończył. Po serii katastrof klimatycznych, wojen i kryzysów uchodźczych najzamożniejsi tej planety ruszyli w kosmos, zostawiając za sobą Ziemię, niczym zużyty sprzęt AGD. Na postapokaliptycznych terenach dawnej Polski żyje Ewa, młoda miłośniczka grunge’a, która samotnie korzysta z survivalowej bazy przygotowanej przez jej ojca i z nadzieją próbuje nawiązać kontakt z innymi ocalałymi. Na razie bezskutecznie. A jej jedynym towarzyszem jest zdezelowany robot Artur.
W nich cała nadzieja sprawnie korzysta z rozwiązań znanych z klasyków kina science fiction i poetyki filmów postapokaliptycznych. Prawdopodobnie każdy element świata przedstawionego już gdzieś na wielkim lub małym ekranie widzieliście. Czy to w kolejnych Terminatorach, czy disneyowskim Walliem. Nie ma w tym jednak zarzutu, bo polskie kino (może poza Seksmisją, ale to przykład z zupełnie innej beczki) przecież nie ma tradycji fantastyki postapokaliptycznej i śmiało może budować ją na dokonaniach zachodnich kolegów. Szczególnie że tematyka towarzysząca tego typu produkcjom jest wciąż niestety skrajnie aktualna, a Piotrowi Biedroniowi, reżyserowi i scenarzyście w jednym, bardzo sprawnie udaje się w pewnym momencie zaprezentować widzowi zwrot akcji, który już do ostatniej minuty zamieni film w emocjonujący thriller survivalowy.
A wszystko to w ramach może niezbyt oryginalnej, ale wciąż nieodrobionej lekcji o zagrożeniach związanych z wywołanymi przez człowieka zmianami klimatycznymi i niekontrolowanym rozwojem sztucznej inteligencji. We W nich cała nadzieja niezwykle intrygującym i dającym po głowie kontekstem jest też koncept wojen i uchodźców klimatycznych.
Porządne kino gatunkowe nad Wisłą
Lekcję tę przeżyć możemy podczas seansu robiącej ogromne wrażenie produkcji science fiction. Film Biedronia to tytuł powstały w ramach dofinansowania PISF dla tzw. mikrobudżetów i przez to zamykający się w kosztach 1 miliona złotych. Ograniczony budżet na ekranie widać, ale podkreśla on tylko finezję jego twórców. Film zachwyca scenografią, kostiumami, praktycznymi efektami specjalnymi i przemyślanymi lokacjami. Cieszy też pięknymi zdjęciami, które często grają kontrastem i światłem, odpowiednio budując klimat. Podobnie jak muzyka, czasem kojarząca się z filmami Christophera Nolana, innym z elektronicznymi dźwiękami znanymi z netfliksowskiego Stranger Things.
Kolejnym ważnym i broniącym się elementem produkcji jest jego obsada. Skrajnie minimalistyczna, bo na ekranie widzimy tylko Magdalenę Wieczorek (Zadra) i słyszymy głos Jacka Belera (Inni ludzie), wcielającego się tu w robota Artura. Szczególne uznanie należy się Wieczorek, która w wymagającym teatrze jednej aktorki sprawnie prowadzi nas przez opowiadaną historię i bez krzty fałszu natychmiastowo kojarzy się z prawdziwymi divami kina survivalowego, jak chociażby Sandra Bullock w Grawitacji Alfonsa Cuaróna.
I chociaż dialogi są miejscami topornie ekspozycyjne, a zasady panujące w świecie przedstawionym dość umowne, to oba te zarzuty jestem w stanie wybaczyć. Bez dialogów opisujących nam dość dokładnie konteksty opowiadanej historii moglibyśmy się bez wątpienia czuć jako widz dość zagubieni, a umowność konwencji sprawnie przełamywana jest udanym, miejscami dość mrocznym humorem, który bierze całość w potrzebny tu nawias.
W nich cała nadzieja to po prostu porządne kino gatunkowe, które wciąga na poziomie opowiadanej historii i ideologicznie wpisuje się w najlepsze produkcje tego nurtu. Jako odbiorca nieprzyzwyczajony do tego typu doznań w kinie polskim przeżyłem prawdziwą kinofilską ucztę.
Premiera filmu odbyła się na Octopus Film Festival.