Underworld: Wojny krwi
Pierwszy Underworld był dosyć dużym hitem, jednym z tych dziwnych filmów rozkraczonych na milenijnym uskoku, które idealnie trafiły w pewien specyficzny moment popkulturowej historii i dzięki temu przez chwilę były, bardzo niespodziewanie, dużymi hitami (ogólnoświatowo lub lokalnie).
Tak było na przykład z pociesznymi dzisiaj Hakerami, szałem na parkour po Yamakasi, gun katą z Equilibrium czy stereotypową nawałnicą w Eurotripie – nie były to wysokobudżetowe widowiska, a filmy eksploatujące poza skalę jakiś chwytliwy temat/konwencję, stanowiące bardzo chodliwy towar w relacjach przyjacielskich i drugim obiegu. Idealnym tego przykładem była pierwsza część serii Underworld, potężnie żerująca na estetyce Matrixa i neowampirycznych opowieściach w stylu Blade’a.
Pierwsze filmidło w cyklu było szybkie, wystrzałowe, głupiutkie i stanowiło materiał na jeden całkiem poprawny film akcji – szczególnie, że do ekranu przyciągała opięta w lateks prześliczna Kate Beckinsale. Niestety, już kontynuacja wyraźnie unaoczniła, w jak mało interesującą stronę dąży mitologia tutejszych wampirów i ich starcie z wilkołakami. Nie było w tym serca, scenariusze kulały pod względem najtańszych rozwiązań, pokracznych historii oraz sztywnych dialogów. Aktorzy też nie wykazywali jakiejś szczególnej ochoty na takie krwawe igraszki. I tak przez kolejne części było coraz gorzej (chociaż próbowano nawet przenosić akcję w daleką przeszłość), a apogeum absolutnej bylejakości stanowiło Underworld: Przebudzenie, zamieniające słabą historię już w zupełnie niejadalną celuloidową mamałygę.
Przy serii zostało jedynie kilku najwierniejszych fanów i nie mam zielonego pojęcia, czemu studio postanowiło dalej podtapiać tego filmowego rozbitka. Kate Beckinsale – nieodmiennie piękna kobieta – nie ma już tej świeżości na polu akrobatycznych wygibasów; sens opowieści został zagubiony przy części drugiej i ciężko nazwać seans tego filmu śledzeniem koherentnej historii, a warstwa techniczna woła o pomstę do nieba. Tak złe efekty specjalne są zarezerwowane dla filmów robionych za paczkę fajek na potrzeby kina domowego, ale na wielkim ekranie wyglądają po prostu paskudnie.
Trzeba jednak przyznać, że debiutująca pełnym metrażem Anna Foerster (operatorka i specjalistka od efektów specjalnych, etatowa współpracowniczka Rolanda Emmericha) w komitywie ze scenarzystami próbowała reanimować na różne sposoby to fabularne truchło i jakoś tam łatać karygodne dziury fabularne poprzedniej odsłony. Obyło się bez wybitnie żenujących pomysłów (może poza jednym, dotyczącym głównej bohaterki), a fabuła wróciła do najprostszych rozwiązań – Lykani i wampiry znowu się tłuką o władzę; krwiopijcy kombinują jak się da i wbijają sobie szpile; całość dąży do starcia super-wilkołaka (tym razem niejakiego Marcusa) i super-wampira (oczywiście Selene). Gdzieś tam w tle wspomina się o zajechanym już wcześniej wątku jej córki, ale na szczęście nie jest on zbytnio rozwijany i stanowi jedynie przyczynek do bitki. Powrócono też, nareszcie, do brutalnie zmasakrowanego wątku hybrydycznego Michaela Corvina – rozwiązanie to może nie zachwyci fanów, ale jest jednym z niewielu odważniejszych pomysłów. Jednak to ledwo widoczne promile czegoś mocniejszego, bo ten świat ogólnie jest niestety martwy jak jego bohaterowie.
Potencjalni widzowie dostali ostatecznie niezwykle nieudolnie poskładany produkt, spóźniony o dobrą dekadę (lateks, czarne płaszcze, wszystko skąpane w niebieskim filtrze)
Okraszony słabą choreografią walk, jeszcze gorszym CGI (braki budżetowe łypią tutaj spod każdego ogona i zza każdego kła), recyklingowanymi dialogami, poszarpaną fabułą i boleśnie konwencjonalnymi postaciami (piękny książę, super-zabójczyni, zasępiony drab). Niewiele jest tu błysków – na pewno fajnie znowu zobaczyć na ekranie Beckinsale (tym razem jednak znudzoną rolą nawet ponad jej standardy), a przy ekranie trzymały mnie tak naprawdę tylko wszystkie sceny z naprawdę utalentowaną Larą Pulver, która chyba jako jedyna miała świadomość kuriozalności tego projektu i całkiem nieźle pobawiła się swoją postacią. Mam nadzieję, że Brytyjce uda się pograć więcej poza małym ekranem.
To nie jest dobre kino i broni się w kilku momentach głównie dlatego, że poprzednia odsłona była tak bestialsko zamordowana. Zresztą to jest już produkcja skierowana wyłącznie do fanów, zupełnie nieprzystępna dla nowych widzów – pomysł wyciśnięty do cna lata temu, którego próby reaktywacji podchodzą już pod nekrofilię. Niestety, ikoniczna Selene na stałe zadomowiła się już w drugiej lidze bohaterów popkultury i zapewne, niczym Alice z Resident Evil, zobaczymy ją jeszcze na dużym ekranie. A wtedy chyba nawet najwięksi fanatycy serii zaczną strugać osinowe kołki.