search
REKLAMA
Recenzje

TWISTERS. Ależ mnie to kręci! [RECENZJA]

„Twisters” udowadnia, że kino katastroficzne wciąż ma moc, a „tornado jest częściowo tym, co wiemy, a częściowo religią”.

Marcin Kończewski

20 lipca 2024

REKLAMA

Nie będę owijał w bawełnę – Twisters wciągnęło mnie prosto do oka cyklonu, chwyciło za gardło, zagrało na emocjach i dało mnóstwo radości. Dawno się tak nie bawiłem w kinie! Eskapizm w czystej formie, dzięki czemu wybacza się parę słabości. To blockbuster przez duże B, w którym strzelanie fajerwerkami w tyłek cyklonu to jedno z najmniejszych wariactw bohaterów. Co ważne, film ma do tego dobre tempo, bardzo dobrze buduje napięcie, dodaje dwójkę sympatycznych głównych postaci i czystą rozrywkę. Dlatego mimo kilku schematów i klisz, które już dobrze znamy, serwuje wysokoenergetyczną przygodę na wysokim poziomie. Film Lee Isaaca Chunga jest godnym następcą fenomenalnego Twistera z Helen Hunt (dlaczego zawsze myli mi się ona z Jodie Foster?)  i Billem Paxtonem. Przy tym stoi na własnych nogach i serwuje zupełnie nową, autonomiczną historię.

Twisters pod względem fabularnym nie stanie się punktem zwrotnym dla kinematografii. Ot, znów grupa łowców tornad stara się dzięki najnowocześniejszym technologiom odkryć ich tajemnice, poskromić potęgę natury. Jedni z nich mają czyste intencje, drudzy szukają sławy, sensacji, jeszcze inni próbują walczyć z własnymi demonami, mierząc się z ich źródłem – szaleńczym żywiołem. W tej grupie szaleńców znajdują się Kate i Tyler, których łączy fascynacja jednymi z najniebezpieczniejszych zjawisk katastroficznych na ziemi. I początkowo… tylko to. Ich rywalizacja przeradza się, rzecz jasna, w coś zupełnie innego, ale (na szczęście) nie o tym jest Twisters. To przede wszystkim widowisko, prawdziwa blockbusterowa uczta dla kinomana szukającego emocji, wrażeń i adrenaliny. Nie wszystko się tu powiodło, ale sporo się wybacza właśnie ze względu na to, że w swojej kategorii dostarcza to, czego po takich filmach się oczekuje.

Trudno jest uciec od porównań do tak świetnej produkcji, jak ta z 1996 roku, która była doskonała pod wieloma względami – efektów, tempa, muzyki i poprowadzenia historii. Widać było tam scenopisarską rękę twórcy książkowego Jurassic Park, czyli Michaela Crichtona. Twórcy sequela mieli dwie możliwości – pójść w nostalgię i włączyć w swój film nawiązania do produkcji Jana de Bonta albo podążyć własną drogą. Wybrali, dzięki wszystkim bogom burz, to drugie rozwiązanie. Dzięki temu otrzymaliśmy duchowego spadkobiercę świetnego filmu, który może i nie jest tak doskonały jak tamten, jednak funduje fantastyczną rozrywkę i daje tonę zwykłej, kinowej zabawy. Sukces Twisters polega na tym, że bardzo dobrze znane nam schematy ubrano tu w naprawdę świeże dekoracje z nowoczesnych technologii, ciekawych postaci, między którymi czuć dobrą chemię. Może i nie ma tu tego nieustannego poczucia adrenaliny, szaleńczej energii jak w kultowym filmie de Bonta, jednak kilka scen wykracza absolutnie ponad hollywoodzką średnią.

Parafrazując klasyka – niech energetyczne widowisko nie przysłoni nam minusów, bo te rzeczywiście są. O ile między kradnącymi ekran Daisy Edgar-Jones i Glenem Powellem (dajcie temu facetowi jakąś dużą, dramatyczną rolę, a on to udźwignie, zobaczycie!) jest fajna energia i chemia, tak drugi plan pozostaje trochę niewykorzystany i raczej pełni funkcję rekwizytów. Szczególnie zmarnowano tu potencjał wielkiego złola, jakim mógł być Riggs, a także ekipy Javiego, z gburowatym gościem granym przez przyszłego Supermana, czyli Davida Corensweta. Przed seansem jego rola w Twisters dosyć mocno mnie interesowała. Cóż, jeżeli aktor miał mi pokazać jakąś wszechstronność, to tym razem mu się nie udało. Fabularnie jest strasznie przewidywalnie, co jednak paradoksalnie… nie jest dla mnie jakąś wadą. Bo od takich filmów oczekuje się konkretnego schematu, pewnego rodzaju ścieżki o charakterze katharsis. Chcemy doznać konkretnych emocji i uszczknąć wraz z głównymi bohaterami nieco zwariowanej przygody, a później ich przemiany. I to Chungowi i spółce się udało. 

Największymi wygranymi Twisters pozostają jednak spece od efektów. To w końcu film, na którym widać budżet 200 milionów dolarów. Nie jestem jakimś wielkim specjalistą w rozpoznawaniu i ocenianiu pracy twórców CGI, jednak tutaj mnie zachwyciły – zarówno tornada, jak i wybuchy wyglądały niesamowicie efektownie i realistycznie. Ogromne wrażenie robiły na mnie sceny zniszczonych przez tajfuny miasteczek. Kilka razy przeszło mi przez myśl: jak oni to zrobili? Muszę też osobno wspomnieć o finale, który totalnie kupił moje kinofilskie serduszko. To świetna, zbudowana też na poziomie metafory scena, która dzieje się w kinie. Na nim wyświetlany jest pewien absolutnie kultowy gotycki horror, w którym błyskawice i burze mają ogromną rolę. Pewnie domyślacie się jaki. Kupili mnie tym całkowicie, aż rozbawiony i ukontentowany kiwałem z uznaniem głową.

Mam szczerą nadzieję, że Twisters przywrócą świetność staremu, dobremu kinu katastroficznemu, bo udowadniają, że w mocno wyeksploatowanym w drugiej połowie XX wieku gatunku wciąż drzemie wielki potencjał. To świetne, świeże i widowiskowe kino, którego trochę brakuje w ostatnich latach. Trafia do mnie zwłaszcza w momencie, gdy we współczesnym świecie doznajemy tak drastycznych zmian klimatycznych, że wiele podobnych produkcji staje się… przerażającą rzeczywistością. 

Marcin Kończewski

Marcin Kończewski

Założyciel fanpage’a Koń Movie, gdzie przeistacza się w zwierza filmowego, który z lubością galopuje przez multiwersum superbohaterskich produkcji, kina science-fiction, fantasy i wszelakich animacji. Miłośnik i koneser popkultury nieustannie poszukujący w kinie człowieka. Fan gier bez prądu, literatury, dinozaurów i Batmana. Zawodowo belfer (z wyboru), będący wiecznie w kontrze do betonowego systemu edukacji, usilnie forsujący alternatywne formy nauczania. Po cichu pisze baśnie i opowiadania fantastyczne dla swojego małego synka. Z wykształcenia filolog polski. Współpracuje z kilkoma wydawnictwami i czasopismami.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA