TRANSFORMERS. Wgniatające w fotel widowisko science fiction
Tekst z archiwum Film.org.pl (22.08.2007)
Patrząc na nazwiska związane z produkcją – Bay, Spielberg, di Bonawentura – można się było spodziewać, że efekty specjalne osiągną porażająco wysoki poziom. Ale że w Transformers pojawi się to ulotne, subtelne, magiczne “coś”, dzięki któremu film nie pozostanie tylko i wyłącznie imponującym, ponad dwugodzinnym fajerwerkiem, ale i zyska duszę – no, to naprawdę przemiła niespodzianka.
Ziemia nieoczekiwanie staje się głównym polem walki między dwoma rasami robotów pochodzących z odległej przestrzeni kosmicznej. Złowrogie Decepticony, z Megatronem na czele, dążą do uzyskania niepodzielnej władzy, podczas gdy bohaterskie, dobre Autoboty z całych sił próbują im w tym przeszkodzić, przy okazji starając się uchronić ludzkość od zagłady. Szablonowa fabuła, przewidywalna w każdym calu, prowadzi nieuchronnie do równie przewidywalnego happy endu. Tak samo, jak oczywiste, szczęśliwe zakończenie prowadzi z kolei do niepodważalnego przeświadczenia, że Transformers doczeka się całej serii sequeli. I całe szczęście!
To, co przez ponad dwie godziny dzieje się na ekranie, wgniata w fotel, bombarduje zmysły słuchu i wzroku, porywa, zniewala, miażdży. I w wyniku tego nasuwa się pytanie: jak może bajka o kosmicznych robotach, zmieniających się znienacka w co popadnie, wprowadzić w stan permanentnej euforii i zachwytu? Że same efekty specjalne nie wystarczą – wiadomo. Więc gdzie tkwi fenomen?
Ano, proszę państwa, ukrywa się on w elemencie, którego w tego typu filmie można się było najmniej spodziewać – w naturalności. Gigantyczne robociska, które zdominowały film, emanują tak niewiarygodną, magnetyczną wręcz charyzmą, że naprawdę ciężko uwierzyć, iż stanowią one jedynie wytwór ludzkiej wyobraźni. Przecież ewidentnie można na ich metalowych “twarzach” odnaleźć całą gamę właściwych ludziom uczuć. Doskonale widać wściekłość, jaka targa Megatronem, kiedy dowiaduje się, że Autoboty przechwyciły upragnioną Wszechiskrę. Irytacja Optimusa, kiedy czeka na Sama bezskutecznie szukającego okularów z zakodowaną mapą, jest niemal fizycznie namacalna. A który z widzów nie poczuje autentycznego żalu i bezradnej złości, kiedy swoimi przepełnionymi cierpieniem oczami-reflektorami spojrzy na niego z ekranu pojmany przez agentów “Sektora 7” Bumblebee? Maszyny doskonale komponują się z ludzkim światem i trudno uwierzyć, że tak naprawdę są jedynie wytworem komputerowych symulacji i wysiłku całej armii techników. Sceny z udziałem robotów są tak naturalne, że po wyjściu z kina ciężko się oprzeć wrażeniu, że za chwilę mijający nas samochód, czy komórka przez którą właśnie rozmawiamy, nie przemienią się w sympatycznego, bądź całkiem niesympatycznego koleżkę z odległej planety Cybertron.
Uznanie jednak należy się nie tylko tej mniej rzeczywistej części obsady. Fenomenalnie bowiem wypadła rodzinka Witwickych. Sam (Shia LaBeouf) – niezbyt popularny wśród swoich rówieśników nastolatek – prowadzi z rodzicami (Kevin Dunn i Julie White) wieczną, znaną każdemu z autopsji, wojnę pokoleń. Obie strony konfliktu ścierają się ze sobą w niezwykle uroczy, komiczny i inteligentny sposób. I już na pierwszy rzut oka widać, że kryje się pod tym nic innego, jak tylko wzajemna troska i miłość. Dunn i White poprowadzili swoje postaci koncertowo. Zarysowali je na tyle rozczulająco, że od razu można dostrzec uczucie, jakim darzą syna i siebie nawzajem, ale i na tyle inteligentnie i chytrze, by nie “przesłodzić” i groteskowo nie przejaskrawić wizerunku rodziców, którym nieobca jest cięta riposta. Z kolei LaBeouf – niezaprzeczalna gwiazda filmu – rozkręca się z minuty na minutę i porywa za sobą widownię. On wcale nie gra wygadanego, sprytnego, inteligentnego i jak się również okazuje odważnego Sama – on się nim po prostu staje. Aby jeszcze bardziej uprzyjemnić seans widzowi, twórcy postanowili Transformers dodatkowo wzbogacić o role Jona Voighta (Sekretarz Obrony John Keller) oraz Johna Turturro (Agent Simmons). Obaj panowie nie dość, że dostarczają publiczności doskonałej rozrywki, to jeszcze sami mają udaną zabawę z wcielania się w swoje postaci.
Niecodzienna i nieco zaskakująca naturalność to niezaprzeczalna zaleta filmu Baya, ale tym, co współtworzy fenomenalny efekt końcowy, jest również idealna proporcja między wszystkimi jego elementami. Niczego nie jest zbyt dużo, każdy ze składników jest idealnie wyważony i w razie potrzeby skontrastowany zupełnie przeciwnym. Patos odwiecznej walki dobra ze złem zostaje nieco stonowany przy pomocy odpowiedniej dawki humoru, dostosowanego zarówno do potrzeb tej nieletniej, jak i tej już całkiem dojrzałej widowni. Na tej samej zasadzie przeciwstawiony jest przepych efektów specjalnych z fenomenalną grą aktorów, będących łącznikami między pierwiastkiem swojego rodzaju zwykłości, ludzkości, a magią i nadzwyczajnością robotów. W tę specyficzną grę zaangażowane są nawet elektryzujące, metalicznie czyste i niesamowite efekty dźwiękowe towarzyszące transformacjom Autobotów i Decepticonów, ścierające się ze wspaniałą, odpowiednio dostosowaną do chwili muzyką Jablonsky’ego. I mimo, że Transformers to kino typowo rozrywkowe i nie można od niego oczekiwać wzbudzania moralnego niepokoju, czy prób przenikania skomplikowanej natury odwiecznej walki dobra ze złem, to jednak posiada to “coś”, co powoduje, że jego magia trwa nawet po wyjściu z kina. I dlatego przyglądamy się mijającym nas pojazdom w nadziei, że któryś porozumiewawczo mrugnie reflektorem.