TRANSFORMERS 3. Science fiction bez szacunku dla widza
Tekst z archiwum Film.org.pl (7 lipca 2011)
“To tylko rozrywka” – przekonywał będzie Michael Bay. “To tylko rozrywka” – zawtórują mu zachwyceni fani. Letni blockbuster, kino mainstreamowe, efektowne tło dla wielkiego kubła popcornu, świetna okazja by wyciągnąć gdzieś w czasie wakacji koleżankę z ławki i gapić w jej dekolt w mroku sali. Nie ma być przecież mądrze, nie ma być treściwie, bo “to tylko rozrywka”. Steven Spielberg, producent Transformers 3, przez całe życie udowadniał, że rozrywka może bawić, wzruszać do łez i wywoływać szczere emocje. Przed kilkoma tygodniami podobna sztuka udała się J.J. Abramsowi w znakomitym Super 8. Tymczasem dla Baya hasło “rozrywka” ciągle stanowi zasłonę dymną dla własnej niekompetencji, kuloodporną tarczę, za którą autor filmowych “Transformerów” chowa się przed krytyką, wskazując jednocześnie na wyniki box office’u. Ludziom się podoba, więc jest spoko, prawda? Nie, nie jest.
Michael Bay to nie reżyser
Transformers 3 to owoc tego właśnie, kompletnie wypaczonego wyobrażenia o rozrywce, które Bay utrwalił sobie, kręcąc poprzednie części opisywanego tutaj wysokobudżetowego widowiska. Wyobrażenia, według którego nie liczą się bohaterowie, nie liczy się historia, ba, nie liczy się nawet widz. Jedyne, co dla twórcy tej dwuipółgodzinnej feerii bezsensu ma znaczenie, to poszczególne elementy – efekty specjalne, patos, humor, zwolnione tempo i seksowny tyłek partnerki głównego bohatera. Reszta jest nieistotna, niepotrzebna, wręcz zbędna, bo przecież gawiedź i tak to kupi, żując popcorn i obserwując, jak rozwinęło się CGI od czasu ostatniej części. Nie ma więc co się przejmować bohaterami, scenariuszem, spójnością stylistyczną dla twórcy Transformerów wszystko to czarna magia, coś, czego nie pojmuje i pojąć nie chce.
Bo Michael Bay to nie reżyser. Michael Bay to dyrektor cyrku, odfajkowujący kolejne elementy, które muszą się znaleźć w jego show. Spektakularne walki? Są. Wybuchy? Są. Walące się budynki? Zaliczone. Kloaczny humor? Pewnie! A wszystko to nijak nie poukładane, wrzucone na chybił-trafił, bez celu, bez polotu, bez emocji. Transformers 3 to ciąg przypadkowych scen, funkcjonujących tylko i wyłącznie w oderwaniu od reszty, nie tworzących spójnej całości, nie budujących klimatu, nie mających żadnej, ale to absolutnie żadnej wspólnej stylistyki. Jeżeli w jakiejś scenie pojawi się napięcie, zaraz zostanie zniszczone przez żałosne żarty, jeżeli jakiś motyw wprowadzi do filmu patetyczny, podniosły nastrój, po chwili zagłuszą go kretyńskie wygłupy jednego z drugoplanowych bohaterów. Dla Baya poszczególne elementy stanowią najwidoczniej wartość samą w sobie, bo ani przez moment nie zadbał on o to, by ten koszmarnie długi pokaz fajerwerków miał jakieś spoiwo, coś, co by te sekwencje łączyło i tworzyło z nich pełnoprawny film.
Wstyd
Stosunek Baya do widza i do bohaterów jego filmu dobrze ukazuje wątek dziewczyny głównego bohatera. W poprzednich częściach Sam Witwicky był po uszy zakochany w granej przez Megan Fox Mikaeli. W trzeciej części partneruje mu za to blondwłosa Carly, w którą wcieliła się Rosie Huntington-Whiteley. Co się stało z Mikaelą? Rzuciła Sama. Tak po prostu. Istotna kwestia, dotycząca głównej postaci, wpływająca na jej charakter i zachowanie zostaje w Transformers 3 rozwiązana za pomocą jednego, zdawkowego zdania. Scenarzysta Ehren Kruger nawet nie wysilił się, żeby dodać bohaterom wiarygodności, zachęcić do utożsamiania się z nimi, zainteresować widza. W tej sytuacji zastanawia mnie tylko jedno – skoro dla twórców Transformerów charakterystyka bohaterów jest zupełnie nieistotna, to dlaczego nie obsadzili Rosie w roli Mikaeli? To rozwiązanie szybsze i prostsze, a przynajmniej od początku byłoby jasne, że w świecie Michaela Baya widza traktuje się jak kretyna. Bez niepotrzebnego mydlenia oczu.
Wszyscy bohaterowie są zresztą dla Baya nieprzyjemną koniecznością, przykrym elementem kręcenia filmu, którego reżyser najchętniej by uniknął. Mają znaczenie tylko wtedy, kiedy stoją na tle wybuchu albo wprowadzają tandetny humor. Inteligentna, pewna siebie szefowa nie zauważa, że szalejący koło niej Sam jest opanowany przez Decepticona, gigantyczny, waleczny Optimus Prime okazuje się być bezsilny, kiedy wpadnie w kłębek kabli, Autoboty w jednej scenie dzielnie tłuką przeciwników, a chwilę później, bez żadnego wytłumaczenia, zostają wzięte do niewoli, niczym grupka leśnych partyzantów. Działania poszczególnych postaci nie mają uzasadnienia, nie wpisują się w ich charakterystykę, są podyktowane tylko i wyłącznie nieprzemyślanym scenariuszem. Ehren Kruger mnoży zresztą pobocznych bohaterów w zastraszającym tempie, wrzuca ich do fabuły gdzie popadnie i prawie każdemu z nich daje kilka głupkowatych scenek, wywołujących jedynie irytację. Obserwując Johna Malkovicha (skądinąd znakomitego aktora), leżącego pod Autobotem z miną rozbawionego bobasa i informującego stalową maszynę o swoich gilgotkach, było mi autentycznie wstyd za każdego, kto do Transformers 3 przyłożył rękę.
Bez szacunku
Michael Bay nie ma pojęcia o prowadzeniu aktorów i nie ma też pojęcia o opowiadaniu historii – jego film to wyprana z emocji, widowiskowa błazenada, z której po seansie pamięta się tylko ogólny chaos, bezsens i nieśmieszne gagi. A efekty specjalne? Owszem, dopracowano je do granic możliwości. Ale wizualne fajerwerki robią wrażenie tylko wtedy, kiedy coś za nimi stoi – emocje, angażująca historia czy ciekawe postacie. A tego w Transformers 3 nie uświadczymy ani przez moment. Kiedy po półtoragodzinnej serii pozbawionych jakiejkolwiek estetyki scen zaczynała się finałowa bitwa, najbardziej efektowna i w teorii najciekawsza, miałem już ochotę tylko na napisy końcowe i jak najszybszą ucieczkę z kina.
Po premierze fatalnej drugiej części, Bay kajał się i obiecywał poprawę – w “trójce” miało być sensowniej, poważniej, bez humoru rodem z podstawówki. Oczywiście wszystkie te rewelacje można wsadzić między bajki. Twórca Transformerów kolejny film nakręcił po swojemu, bez poszanowania widza. Bay najwidoczniej nie wie, że słowo “rozrywka” nie jest synonimem dla “głupota”, a kino popularne wcale nie musi wymagać od widza wyłączenia mózgu na czas seansu. Transformers 3 to brutalne morderstwo na kinie rozrywkowym, sprowadzające je do pozbawionej narracji, męczącej sieczki. To po prostu wyrób filmopodobny najniższego sortu, nakręcony przez człowieka, który ubzdurał sobie, że jest filmowcem.
Jeśli pomimo wszystko chcecie obejrzeć nowe Transformery, mam prostą radę – spóźnijcie się na seans półtorej godziny. Oszczędzicie sobie masę irytacji, a bitwa finałowa i tak będzie przed wami.