Transatlantyk 2019. ZNAJDĘ CIĘ
Muzyka, wojna i miłość. Pierwotny tytuł filmu otwierającego tegoroczną edycję Transatlantyku opisywał go aż za dobrze. Dlatego być może zdecydowano się ostatecznie na zmianę i przemianowano projekt Marthy Coolidge na bezpieczniejsze, krótsze i bardziej chwytliwe Znajdę cię. Kto tu jednak kogo szuka i dlaczego?
Szuka oczywiście on (Robert Pułaski – utalentowany muzyk, śpiewak operowy i należący do ruchu oporu patriota) jej (Rachel Rubin – ukochanej z dzieciństwa, skrzypaczki i Żydówki). Połączyła ich wspólna pasja, rozdzieliła wojna. On osiąga sukces u boku światowej sławy tenora, podczas gdy ona walczy o życie w Auschwitz. Nie ma więc za bardzo czego ukrywać – gra się tutaj znaczonymi kartami. Od niemalże samego początku wie o tym widz, ale czy wiedzieli o tym twórcy, gdy zabierali się do realizacji kina gatunkowego?
Niestety, chyba nie. Znajdę cię jest bowiem melodramatem wojennym do kwadratu. I to nie takim w stylu niedoścignionych wzorców podgatunku, jak nieśmiertelna Casablanca, czy gatunku, jak samoświadome, grające z konwencją filmy Douglasa Sirka z pociesznym Rockiem Hudsonem. U Marthy Coolidge wszystkie klasyczne dla melodramatu chwyty stosowane są niezbyt subtelnie i absolutnie na serio. Kiedy Rachel i jej rodzina wywożeni są do Auschwitz, Robert musi to obserwować ukryty za pobliskim słupem z ogłoszeniami, aby w ostatniej chwili, gdy ciężarówka obładowana Niemcami i schwytanymi Żydami będzie już odjeżdżać, rzucić dziewczynie to ostatnie, pełne miłości spojrzenie i wykrzyknąć znamienne: „Znajdę cię! Znajdę cię!”. Kiedy on, zgodnie z solenną obietnicą, będzie szukał ukochanej po wyzwoleniu obozów śmierci przez Brytyjczyków, to nie znajdzie jej od razu albo nawet po dłuższej chwili. Natrafi jeszcze na co najmniej kilka błędnych tropów, przez moment będzie myślał, że wszystko stracone, odzyska jednak nadzieję, zwiedzi pół świata, aby w końcu wylądować w Nowym Jorku, gdzie pojawią się, rzecz jasna, kolejne przeszkody i komplikacje.
Schematyczność i przewidywalność to zdecydowanie największa bolączka projektu Coolidge. Kolejną jest niewątpliwie zbyt duża liczba bohaterów drugoplanowych i epizodycznych, którzy wprowadzeni zostali do scenariusza najprawdopodobniej tylko po to, aby kręcąc film w Łodzi, można było zaangażować kilka gwiazd polskiego kina. Najbardziej kuriozalny przykład na tym polu stanowi postać sportretowana przez Weronikę Rosati. Aktorka wcieliła się na potrzeby Znajdę cię w żonę jednego z niemieckich generałów romansującą z bohaterem Stellana Skarsgårda. Pojawiła się raptem w dwóch króciutkich scenach, wypowiadając łącznie kilka słów. Potem bezpowrotnie zniknęła z ekranu, a słuch o jej bohaterce zaginął (podobna sytuacja ma miejsce w przypadku bohaterów wykreowanych przez Mirosława Zbrojewicza i Macieja Zakościelnego).
Inaczej natomiast sprawa wygląda, jeśli chodzi o postać Małgorzaty Kożuchowskiej, która wcieliła się w matkę głównego bohatera. Tutaj problem nie tkwi w płaszczyźnie scenariuszowej, lecz castingowo-aktorskiej. Proszę mnie źle nie zrozumieć – nie uważam Małgorzaty Kożuchowskiej za tragiczną aktorkę. Znajdę cię jest jednak filmem amerykańskim, w którym wszystkie kwestie (łącznie z tymi napisanymi dla bohaterów pochodzących z Polski czy Niemiec) wypowiadane są w języku angielskim. Małgorzata Kożuchowska z całej polskiej części obsady radzi sobie w tej materii zdecydowanie najgorzej. W jej angielskim słychać charakterystyczny dla przedstawicieli naszego narodu akcent, co przykuwa uwagę i sprawia, że wypowiadane przez nią kwestie mogą miejscami wydawać się niezrozumiałe.
Chlubny wyjątek w gronie polskiej obsady Znajdę cię stanowi Jacek Braciak. Aktor został obsadzony w całkiem sporej, a przede wszystkim ciekawej roli – zafascynowanego muzyką, złego do szpiku kości komendanta obozu zagłady w Auschwitz. Z angielskimi kwestiami Polak poradził sobie znakomicie. Rolą w Znajdę cię Braciak zdecydowanie wzbogacił swoje emploi i raz jeszcze udowodnił, że jest aktorem wyjątkowo wszechstronnym, należącym do ścisłej polskiej czołówki.
Poza Braciakiem na ekranie błyszczy jeszcze jedna gwiazda, tym razem formatu międzynarodowego. Mowa tutaj oczywiście o Stellanie Skarsgårdzie, który wcielił się w Benno Mosera – światowej sławy śpiewaka operowego spiskującego przeciwko Hitlerowi i pomagającego głównemu bohaterowi w odnalezieniu ukochanej. I choć skandynawski aktor nie wykonał w filmie żadnej piosenki samodzielnie (został zdubbingowany, w przeciwieństwie do odtwarzającego główną rolę Leo Sutera, który z wykształcenia jest również śpiewakiem), to i tak jest w swojej roli bardzo przekonujący. Bije od niego niezwykła, charakterystyczna dla wielkich artystów charyzma, która jak ulał pasuje do jego postaci.
Wartością dodaną jest jeszcze w Znajdę cię muzyka, którą specjalnie na potrzeby filmu napisał Jan A.P. Kaczmarek. Chwilami przypomina ona trochę za bardzo jego poprzednie kompozycje (w głowie podczas seansu miałem przede wszystkim ścieżkę z Całkowitego zaćmienia), ale jest przyjemna dla ucha i nie wybija z immersji, podporządkowując się rytmowi opowieści. Niestety, dwie udane kreacje aktorskie i sympatyczna muzyka to za mało, aby uznać obraz Coolidge za udany. Zabrakło tutaj przede wszystkim dystansu względem przyjętej konwencji – realizując melodramat wojenny od linijki, twórcy wpadli w pułapkę, którą sami na siebie zastawili.