search
REKLAMA
Recenzje

TOUCH ME NOT. Tak blisko, a tak daleko

Tomasz Raczkowski

16 listopada 2018

REKLAMA

Są dzieła, które z banalnej obserwacji potrafią uczynić wielkie, porywające doświadczenie estetyczne, poruszyć metafizyczne struny w relacji z widzem i zmienić sposób patrzenia na rzeczywistość. Są też takie przypadki, gdy artyści podejmują niesłychanie ambitne tematy, które już w założeniu mają poruszać fundamenty świata i w momencie rozpoczęcia aspirują do przełomowej wielkości. Debiut Adiny Pintilie, nagrodzony Złotym Niedźwiedziem na festiwalu w Berlinie, zdaje się należeć do tej drugiej kategorii. Touch Me Not, o którym mowa, wkracza na ekrany w aurze rozbieżnych opinii, ambicji przełamywania kulturowych tabu oraz tworzenia wyjątkowego głosu na temat indywidualności i cielesności. Zaciekawiony, zmierzyłem się więc z nim i – co naturalne w kontakcie z dziełem z założenia trudnym – napotkałem w tej konfrontacji na istotny problem.

Touch Me Not to nie tyle film, ile interdyscyplinarny eksperyment, projekt na pograniczu performatywnego eseju, dokumentacji badań i instalacji artystycznej. Na dzieło Adiny Pintilie składają się przeplatające historie różnych pod wieloma względami ludzi, których łączy dążenie do zrozumienia swojego ciała i przełamywania kolejnych barier intymności i ograniczania zmysłów przez umysł. Z ich przenikających się narracji, opowiadających w mniej lub bardziej bezpośredni sposób o eksploracji własnej seksualności oraz poszukiwaniu równowagi i poczucia bliskości, reżyserka stara się zbudować empatyczne, wnikliwe i pozbawione uprzedzeń studium ludzkiej intymności i osobistego odczuwania cielesności.

Wyjściowy koncept rumuńskiej artystki jest naprawdę interesujący. Początkowe sekwencje, w których obserwujemy nie do końca dla nas zrozumiałe sceny rozmów, interakcji czy intymnych ćwiczeń bohaterów, w niedookreślonych, nieco zagadkowych sytuacjach intryguje i sugeruje możliwość otwierania przez Touch Me Not nieortodoksyjnych ścieżek refleksji. Białe, minimalistyczne kadry przywodzą na myśl warunki laboratoryjne, co umieszczone w nich osoby odcina od uprzedzeń czy ewentualnego wartościowania, zapewniając im bezpieczną, egalitarną przestrzeń do wypowiedzi i prowadzonych na własnych zasadach poszukiwań. Tak kliniczne, precyzyjne spojrzenie na sferę zmysłowości i psychicznych niuansów generuje frapujący kontrast między intuicyjną żywotnością a zimnymi ramami instytucji oraz analizy. Równocześnie nie wiemy, w jakim stopniu to, co oglądamy, jest zainscenizowane, a na ile spontaniczne – w kadrze pojawia się kamera, nagrywanie wplecione jest w narrację, co sugeruje zarówno bieżącą rejestrację biegu zdarzeń, jak i wskazuje na inscenizację osobistych i pozornie pozbawionych gry scen. To niedopowiedzenie daje możliwość wielu odczytań i sygnalizuje kompleksowe podejście twórczyni do wizualnej formy swojej wypowiedzi.

Niestety, początek filmu pozostaje jedynie niespełnioną obietnicą. Intrygujący temat szybko się wyczerpuje, a reżyserce nie udaje się rozwinąć zasygnalizowanych wątków w ciekawy sposób. Urok tracą również formalne zagrywki, niewychodzące w gruncie rzeczy poza zachowawcze sugerowanie inscenizacji, która to sugestia nie przynosi jednak nic więcej oprócz kolejnej zgranej konkluzji o zapośredniczeniu prawdy przez środek komunikacji. W efekcie całość sprawia wrażenie ponad miarę rozciągniętej etiudy lub sztucznie i pospiesznie rozbudowanego work in progress, kumulującego wychwycone w czasie artystycznego researchu wątki, stwarzające jedynie potencjał dla czegoś ciekawego, co powinno wyłonić się z intensywnej pracy i stylistycznej obróbki. Właściwie wszystko, co twórcy mają do powiedzenia, wybrzmiewa w początkowych aktach filmu, który dalej oferuje jedynie powtarzanie już raz wyłożonych tez i koncepcji, które po ponad dwóch godzinach seansu zdają się jedynie oklepanymi komunałami o samoświadomości i autoakceptacji.

Największym problemem Touch Me Not jest to, że budowany wokół niego dyskurs, wydaje się bardziej nasycony treścią niż sam film, a twórcy chętniej mówią o nim niż za jego pomocą. Częściowej przynajmniej przyczyny takiego stanu rzeczy dopatrywałbym się w zbytniej zachowawczości samej Pintilie wobec jej bohaterów. Odnoszę wrażenie, że w słusznej skądinąd próbie maksymalnie etycznego podejścia do ich osobistych perspektyw rumuńskiej reżyserce zabrakło zdecydowania, by nadać Touch Me Not konkretniejszą formę i stworzyć klarowny przekaz. Dlatego poszczególne wątki stanowią przede wszystkim osobiste narracje bohaterów, zewnętrznych odbiorców pozostawiających obojętnymi. Gromadząc i montując intymne wypowiedzi swoich filmowych partnerów, reżyserka zdaje się zadowalać ich wybrzmieniem, lekceważy zaś końcową komunikatywność filmu, pozbawionego treściowej dynamiki i krążącego w kółko wokół tych samych fraz.

Ramę Touch Me Not stanowią quasi-terapeutyczne poszukiwania Laury, poprzez konfrontacje z innymi bohaterami szukającej drogi do własnego odblokowania i intymnego samozrozumienia. Z czasem na wadze zyskują pozostałe wątki, tworząc coś w rodzaju polifonii, w którą wsłuchują się Laura oraz reżyserka. Pojawiająca się na ekranie za pośrednictwem ekranów i kamer Pintilie, odległa od bohaterów i jakby dokonująca na nich eksperymentu, momentami jest najciekawszą postacią projektu. Spoglądając na sposób jej uczestnictwa w całości i niemal laboratoryjną perspektywę, zastanawiać się można – co w pewnym momencie wyrzuci jej Laura – jakie są jej motywacje i co tak naprawdę stara się za pośrednictwem Touch Me Not osiągnąć. W tym kontekście wspomniany brak reżyserskiej dyscypliny narzucanej na całość może być interpretowany jako egzemplifikacja „odklejenia” artystki od filmowanych historii. Jednak wytłumaczenie takie nie wydaje się satysfakcjonujące, przede wszystkim dlatego, że i w tej sferze brakuje konsekwencji, a sugestia problematyzacji figury autorki zdaje się niezdecydowanym, zatrzymanym w pół gestem, który rozmywa się w zapełniających film kwestiach cielesnej i emocjonalnej nagości. Z interesującej możliwości metarefleksji rodzi się więc kolejny banał na temat symbolicznej przemocy w relacji badaczki i badanych.

Pomimo wad Adinie Pintilie należy oddać, że Touch Me Not jest znakomicie zrealizowane na poziomie technicznym. Skąpane w bieli, precyzyjne kadry, kreatywny montaż i genialna warstwa dźwiękowa, z frapującą muzyką niemieckiej grupy Einstürzende Neubauten, zapewniają opowiadanym historiom świetną oprawę audiowizualną i rekompensują do pewnego momentu znudzenie generowane przez redundantną narrację. W ostatecznym rozrachunku jednak dysonans między intrygującym wykonaniem a treściową mielizną jest zbyt duży. Mocny pomysł i efektowne opakowanie nie wystarczają, by stać się dla widza kompleksowym przeżyciem artystycznym, pozostają bardziej festiwalową ciekawostką niż dziełem, które pobudza i zapada w pamięć.

Film Touch Me Not jest doświadczeniem na tyle specyficznym i wymagającym indywidualnego podejścia, że bardzo prawdopodobne, iż znajdzie grupę odbiorców, których zdoła poruszyć, i wywrze zamierzony efekt poszerzenia horyzontów na seksualność i wolność ciała. Ja jednak z dziełem debiutującej za kamerą Pintilie się rozminąłem, boleśnie odczuwając opisane wyżej mankamenty, i wyszedłem z seansu rozczarowany. Obraz pozostawił mnie bowiem z uczuciem niewykorzystanych możliwości, jedynie muskając sygnalizowaną problematykę ciała i wstydu, nie wyzwalając na ekranie artystycznej magii ani nie powodując głębszych przeżyć. Może odbierałbym film inaczej, gdybym uczestniczył w organizowanych w ramach uzupełnienia filmu “warsztatach intymności”? Możliwe, jednak to nie usprawiedliwia filmu, który wprowadzany do kin jako ni mniej, ni więcej, tylko dzieło filmowe, powinien obronić się sam.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA