TOUCH ME NOT. Tak blisko, a tak daleko
Są dzieła, które z banalnej obserwacji potrafią uczynić wielkie, porywające doświadczenie estetyczne, poruszyć metafizyczne struny w relacji z widzem i zmienić sposób patrzenia na rzeczywistość. Są też takie przypadki, gdy artyści podejmują niesłychanie ambitne tematy, które już w założeniu mają poruszać fundamenty świata i w momencie rozpoczęcia aspirują do przełomowej wielkości. Debiut Adiny Pintilie, nagrodzony Złotym Niedźwiedziem na festiwalu w Berlinie, zdaje się należeć do tej drugiej kategorii. Touch Me Not, o którym mowa, wkracza na ekrany w aurze rozbieżnych opinii, ambicji przełamywania kulturowych tabu oraz tworzenia wyjątkowego głosu na temat indywidualności i cielesności. Zaciekawiony, zmierzyłem się więc z nim i – co naturalne w kontakcie z dziełem z założenia trudnym – napotkałem w tej konfrontacji na istotny problem.
Touch Me Not to nie tyle film, ile interdyscyplinarny eksperyment, projekt na pograniczu performatywnego eseju, dokumentacji badań i instalacji artystycznej. Na dzieło Adiny Pintilie składają się przeplatające historie różnych pod wieloma względami ludzi, których łączy dążenie do zrozumienia swojego ciała i przełamywania kolejnych barier intymności i ograniczania zmysłów przez umysł. Z ich przenikających się narracji, opowiadających w mniej lub bardziej bezpośredni sposób o eksploracji własnej seksualności oraz poszukiwaniu równowagi i poczucia bliskości, reżyserka stara się zbudować empatyczne, wnikliwe i pozbawione uprzedzeń studium ludzkiej intymności i osobistego odczuwania cielesności.
Wyjściowy koncept rumuńskiej artystki jest naprawdę interesujący. Początkowe sekwencje, w których obserwujemy nie do końca dla nas zrozumiałe sceny rozmów, interakcji czy intymnych ćwiczeń bohaterów, w niedookreślonych, nieco zagadkowych sytuacjach intryguje i sugeruje możliwość otwierania przez Touch Me Not nieortodoksyjnych ścieżek refleksji. Białe, minimalistyczne kadry przywodzą na myśl warunki laboratoryjne, co umieszczone w nich osoby odcina od uprzedzeń czy ewentualnego wartościowania, zapewniając im bezpieczną, egalitarną przestrzeń do wypowiedzi i prowadzonych na własnych zasadach poszukiwań. Tak kliniczne, precyzyjne spojrzenie na sferę zmysłowości i psychicznych niuansów generuje frapujący kontrast między intuicyjną żywotnością a zimnymi ramami instytucji oraz analizy. Równocześnie nie wiemy, w jakim stopniu to, co oglądamy, jest zainscenizowane, a na ile spontaniczne – w kadrze pojawia się kamera, nagrywanie wplecione jest w narrację, co sugeruje zarówno bieżącą rejestrację biegu zdarzeń, jak i wskazuje na inscenizację osobistych i pozornie pozbawionych gry scen. To niedopowiedzenie daje możliwość wielu odczytań i sygnalizuje kompleksowe podejście twórczyni do wizualnej formy swojej wypowiedzi.
Niestety, początek filmu pozostaje jedynie niespełnioną obietnicą. Intrygujący temat szybko się wyczerpuje, a reżyserce nie udaje się rozwinąć zasygnalizowanych wątków w ciekawy sposób. Urok tracą również formalne zagrywki, niewychodzące w gruncie rzeczy poza zachowawcze sugerowanie inscenizacji, która to sugestia nie przynosi jednak nic więcej oprócz kolejnej zgranej konkluzji o zapośredniczeniu prawdy przez środek komunikacji. W efekcie całość sprawia wrażenie ponad miarę rozciągniętej etiudy lub sztucznie i pospiesznie rozbudowanego work in progress, kumulującego wychwycone w czasie artystycznego researchu wątki, stwarzające jedynie potencjał dla czegoś ciekawego, co powinno wyłonić się z intensywnej pracy i stylistycznej obróbki. Właściwie wszystko, co twórcy mają do powiedzenia, wybrzmiewa w początkowych aktach filmu, który dalej oferuje jedynie powtarzanie już raz wyłożonych tez i koncepcji, które po ponad dwóch godzinach seansu zdają się jedynie oklepanymi komunałami o samoświadomości i autoakceptacji.
Największym problemem Touch Me Not jest to, że budowany wokół niego dyskurs, wydaje się bardziej nasycony treścią niż sam film, a twórcy chętniej mówią o nim niż za jego pomocą. Częściowej przynajmniej przyczyny takiego stanu rzeczy dopatrywałbym się w zbytniej zachowawczości samej Pintilie wobec jej bohaterów. Odnoszę wrażenie, że w słusznej skądinąd próbie maksymalnie etycznego podejścia do ich osobistych perspektyw rumuńskiej reżyserce zabrakło zdecydowania, by nadać Touch Me Not konkretniejszą formę i stworzyć klarowny przekaz. Dlatego poszczególne wątki stanowią przede wszystkim osobiste narracje bohaterów, zewnętrznych odbiorców pozostawiających obojętnymi. Gromadząc i montując intymne wypowiedzi swoich filmowych partnerów, reżyserka zdaje się zadowalać ich wybrzmieniem, lekceważy zaś końcową komunikatywność filmu, pozbawionego treściowej dynamiki i krążącego w kółko wokół tych samych fraz.
Ramę Touch Me Not stanowią quasi-terapeutyczne poszukiwania Laury, poprzez konfrontacje z innymi bohaterami szukającej drogi do własnego odblokowania i intymnego samozrozumienia. Z czasem na wadze zyskują pozostałe wątki, tworząc coś w rodzaju polifonii, w którą wsłuchują się Laura oraz reżyserka. Pojawiająca się na ekranie za pośrednictwem ekranów i kamer Pintilie, odległa od bohaterów i jakby dokonująca na nich eksperymentu, momentami jest najciekawszą postacią projektu. Spoglądając na sposób jej uczestnictwa w całości i niemal laboratoryjną perspektywę, zastanawiać się można – co w pewnym momencie wyrzuci jej Laura – jakie są jej motywacje i co tak naprawdę stara się za pośrednictwem Touch Me Not osiągnąć. W tym kontekście wspomniany brak reżyserskiej dyscypliny narzucanej na całość może być interpretowany jako egzemplifikacja „odklejenia” artystki od filmowanych historii. Jednak wytłumaczenie takie nie wydaje się satysfakcjonujące, przede wszystkim dlatego, że i w tej sferze brakuje konsekwencji, a sugestia problematyzacji figury autorki zdaje się niezdecydowanym, zatrzymanym w pół gestem, który rozmywa się w zapełniających film kwestiach cielesnej i emocjonalnej nagości. Z interesującej możliwości metarefleksji rodzi się więc kolejny banał na temat symbolicznej przemocy w relacji badaczki i badanych.
Pomimo wad Adinie Pintilie należy oddać, że Touch Me Not jest znakomicie zrealizowane na poziomie technicznym. Skąpane w bieli, precyzyjne kadry, kreatywny montaż i genialna warstwa dźwiękowa, z frapującą muzyką niemieckiej grupy Einstürzende Neubauten, zapewniają opowiadanym historiom świetną oprawę audiowizualną i rekompensują do pewnego momentu znudzenie generowane przez redundantną narrację. W ostatecznym rozrachunku jednak dysonans między intrygującym wykonaniem a treściową mielizną jest zbyt duży. Mocny pomysł i efektowne opakowanie nie wystarczają, by stać się dla widza kompleksowym przeżyciem artystycznym, pozostają bardziej festiwalową ciekawostką niż dziełem, które pobudza i zapada w pamięć.
Film Touch Me Not jest doświadczeniem na tyle specyficznym i wymagającym indywidualnego podejścia, że bardzo prawdopodobne, iż znajdzie grupę odbiorców, których zdoła poruszyć, i wywrze zamierzony efekt poszerzenia horyzontów na seksualność i wolność ciała. Ja jednak z dziełem debiutującej za kamerą Pintilie się rozminąłem, boleśnie odczuwając opisane wyżej mankamenty, i wyszedłem z seansu rozczarowany. Obraz pozostawił mnie bowiem z uczuciem niewykorzystanych możliwości, jedynie muskając sygnalizowaną problematykę ciała i wstydu, nie wyzwalając na ekranie artystycznej magii ani nie powodując głębszych przeżyć. Może odbierałbym film inaczej, gdybym uczestniczył w organizowanych w ramach uzupełnienia filmu “warsztatach intymności”? Możliwe, jednak to nie usprawiedliwia filmu, który wprowadzany do kin jako ni mniej, ni więcej, tylko dzieło filmowe, powinien obronić się sam.