TOP GUN: MAVERICK. Mitologia amerykańska [RECENZJA]
Miał być generałem, admirałem, dowódcą wyższego szczebla, a od statusu legendy już się nigdy nie uwolni. Dobrze i niedobrze. Pete ‘Maverick’ Mitchell (Tom Cruise) nie przejawia ambicji, by wskakiwać wyżej ponad pozycję kapitana w wojskowej hierarchii. Zaszył się w jednej bazie, pracuje przy samolotach, testuje nowe technologie, ocenia nowe rozwiązania. Niby to ciągle sukces, ale oczekiwania były nieco większe. Przeciwsłoneczne okulary, ale wszystko widzi na różowo. Stabilizacja nie sprawiła jednak, że Maverick stracił choćby odrobinę swojej brawury. Wychodzenie przed szereg, sprzeciw i nieprzestrzeganie rozkazów to ciągle dla niego naturalny, instynktowny odruch. Zrobi jednak jeden krok za dużo. Przesadzi i przegrzeje. W efekcie Maverick odesłany zostaje z powrotem do jednostki Top Gun. Ma szkolić pilotów. Przed nimi misja niemożliwa – czyli specjalność Mavericka. Jednym z jego uczniów będzie Bradley ‘Rooster’ (Miles Teller), syn Goose’a, nieodżałowanego przyjaciela. Wrócą demony z przeszłości, nieprzepracowane traumy nabiorą na sile, na włosku zawisną kolejne życia.
Joseph Kosinski w Top Gun: Maverick idzie za rączkę z oryginałem. Napisy początkowe to stylistyczna kalka filmu Tony’ego Scotta. Zachód Słońca, startujące samoloty, kciuki w górę, zwolnione tempo i chwała amerykańskiego wojska. Z czasem częstotliwość odwołań i powtórek słabnie, ale Kosinski płytkę z pierwszym Top Gun trzyma między kartkami swojej kopii scenariusza. To, co sprawdziło się wtedy, zadziała i tym razem. Kosinski częściej cementuje już te wydeptane ścieżki niż poszukuje nowych.
Rywalizacja między młodymi pilotami (do misji oddelegowanych ma być tylko połowa uczestników szkoleń) to ponownie przepychanka samców alfa. Napompowane klaty, pikantne pyskówki, postawa na „ja tu rządzę” i krok na „jesteś dużo mniej cool niż ja”. Mniej homoerotycznego napięcia, więcej walki o królowanie. Zasady jednak panują dokładnie te same. Ojcowska-synowska, mentorsko-uczniowska relacja między Maverickiem a Roosterem to wielokrotnie już widziany szablon. Jeden musi nabrać pokory, drugi nauczyć się zaufania. Wychowawcza lekcja dla każdego. Excelowa formuła napisała również nieporozumienia między Maverickiem a jego przełożonymi. Reprymenda, ale rób swoje. Przesadziłeś, ale ciągle cię podziwiamy. Pojedynek kogutów o prymat w zespole to oczywiście fundament dla zrozumienia na czym polega współpraca, a chłodny jak lód wątek romantyczny – choć rozpalony do czerwoności przez kalifornijski żar – między Maverickiem a Penny (Jennifer Connelly) zdaje się służyć jedynie wydłużeniu metrażu. Całkiem skutecznie.
Podobne:
Nie wszędzie jednak Top Gun: Maverick kuleje. Każda sekwencja powietrznych treningów, lotniczej ekwilibrystki to operatorskie i, może przede wszystkim, dźwiękowe osiągnięcie. Tam, gdzie Tony Scott położył kilka deseczek, by przejść na drugi brzeg, Joseph Kosinski stawia gigantyczny most. Jest czytelnie, jest błyskawicznie, jest refleks, jest pęd, jest ryzyko. Plany totalne i krople potu, w chmurach i w kanionach. Montażowa i inżynierska perfekcja. Techniczne Oscary? Pozamiatane. Drugi Top Gun już dubluje konkurencję.
Top Gun: Maverick pozostaje jednak najciekawszy tam, gdzie nie chodzi o stricte kino i stricte filmowość. To polityczna agitka, która polityczną bardzo nie chce być. Przeciwnik od początku do końca jest niczym więcej niż anonimowym enemy. Nie wiadomo z kim Amerykanie walczą, nie wiadomo po co, nie wiadomo gdzie. Na pewno robią to w słusznej sprawie i mają rację. Top Gun: Maverick to również mitologia from USA., przypominające o herosach na nieboskłonie, patronach (Maverickach, Icemanach, Roosterach) i zbawiennej sprawczości amerykańskiego wojska: jego majestatu, jego technologii, jego symboli, jego ikon. Należy to przypomnieć i odpowiednio sprzedać. Joseph Kosinski wie, że najbardziej chwytliwe mity leżą na budżetowej górze złota, błyszcząc w promieniach Słońca.