TONI ERDMANN. Tak wiele masek
Świat gna coraz bardziej na złamanie karku, a korporacyjny tryb życia wysysa dusze marzycieli, którzy – próbując nie wypaść z karuzeli – przekładają zawodowe wypalenie i idące za tym finansowe profity nad pielęgnację więzów rodzinnych oraz proste cieszenie się chwilą – istnieniem tu i teraz. Szczęście to liczba zer na koncie, spłacone kredyty i podpisy na kontraktach, nawet jeśli uśmiech z tym związany jest ledwie dostrzegalny i wyryty na obumarłej masce, którą gdzieś po drodze zastąpiliśmy swoją prawdziwą twarz – dawno już zapomnianą.
I przede wszystkim właśnie o maskach, jakie zakładamy, opowiada nowy film Maren Ade – jest z nimi powiązany cały miszmasz wątków spajających filmową narrację. Pomysł wyjściowy wydaje się prosty: podstarzały żartowniś Wilfried, sprzeciwiające się stagnacji codzienności dziecko kontrkultury (mające bunt względem świata zapisany przez to w genach), na rodzinnej imprezie spotyka się ze swoją trzydziestokilkuletnią córką, która wyjechała do Bukaresztu i pracuje teraz w międzynarodowej korporacji. Komunikacja między nimi jest zakłócona ponad miarę przez brak jakiejkolwiek próby zrozumienia drugiej strony. Po rozmowie sprowadzonej do utartych formułek córka wyjeżdża, a archaiczny lekkoduch postanawia zatrzymać erozję rodzinnej relacji i rusza do Rumunii w odwiedziny do dziecka w jej naturalnym środowisku. I tutaj zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki, potężne zderzenie światów, a także przemyślana oraz nad wyraz brawurowa próba ożywienia familijnych uczuć, gdy odrzucony Wilfried przyjmuje maskę niejakiego „Toniego Erdmanna” – prawdziwego lwa salonowego – wkraczając do zawodowego życia córki.
Reżyserka brawurowo nakreśla krajobraz zdewastowanej korporacyjnym buldożerem Europy XXI wieku: ugniata składną narrację z wielu błyskotliwych miniatur, pokazujących, jak zerojedynkowy styl życia wpływa na egzystencję ludzi będących zazwyczaj niewidocznym budulcem wielkich firm (świetna sekwencja przy szybie wiertniczym, zaznaczająca wyzysk klasy robotniczej i tradycyjnej kultury), ludzką uczuciowość, seksualizm, rozrywkę czy codzienność – złożoną z nakreślonego w najdrobniejszych szczegółach planu dnia, do ostatniego kiełka w kanapce. Ade kpi w najlepsze z absurdów korpożycia, ale nie kłamie. Łączy ten wątek też cały czas z emocjonalnym rdzeniem fabuły, jakim jest nadwyrężony związek między ojcem i córką – uroczo bezczelny Toni, nieskażony wyniszczającym pędem, wprowadza zamęt, ale równocześnie pokazuje innym postaciom, że życie to coś więcej niż biznesowe spotkania, zarzucona wieczorem amfetamina czy pilates. I naturalnie wpływa na swoją córkę, razem uczą się siebie od nowa – chociaż nie ma tutaj łatwych odpowiedzi, a Ade cały czas przypomina widzowi, że przemiany nieuchronnie powiązane są z bólem.
Co ciekawe, reżyserka odważnie stanęła za swoim filmem, nie pozwalając na zbytnią ingerencję w strukturę całości, przez co jej najnowsze dzieło trwa prawie trzy godziny. Rozumiem w tym momencie odbiorców, narzekających na to, że podczas montażu nie wypadło kilka nad wyraz przeciągniętych scen, mogących zakłócać w jakiś sposób tempo, ale według mnie mnie siła obrazu tkwi właśnie w tej wydłużonej kontemplacji poszczególnych momentów zmieniających się festiwal absurdu (ale unaoczniających tym samym, w jak głupie pułapki potrafi wchodzić) – to cringe comedy najlepszego sortu, gdzie łamanie norm społecznych poprowadzone jest w znakomity sposób. I diabelnie zaskakujący, czego przykładem jest rozbuchana do granic sekwencja bezpruderyjnej nagości – jednocześnie traktat wolnościowy, rubaszny żart, dekonstrukcja społecznych nakazów oraz rytuał przejścia.
A także po prostu znakomicie zagrany kawał kina, bo aktorsko całą produkcja jest spięta naprawdę dobrze – na czele z lśniącymi najjaśniej głównymi bohaterami: Peter Simonischek ma w sobie wielkie pokłady charyzmy i mimo nakładania masek nie ma w jego grze ani grama fałszu – Wilfried/Toni Erdmann to znakomity oraz nieprzewidywalny wywrotowiec. A Sandra Hüller świetnie go uzupełnia, uosabiając w sobie archetyp korporacyjnej biurwy, na której wydawałoby się niewzruszonej twarzy kiełkuje cała paleta emocjonalnych rys, narastających w oczekiwaniu na nieuchronny wybuch. I – co najważniejsze – nie zostaje przyćmiona przez Simonischeka, jest jego równorzędną partnerką, a nawet potrafi bezproblemowo zagarnąć cały ekran dla siebie.
Nic dziwnego, że film Ade zachwycił Cannes, zabrał do domu najważniejsze statuetki z zeszłorocznych Europejskich Nagród Filmowych i zgarnął właśnie Oscarową nominację. To niezwykle aktualna opowieść, łącząca w sobie szeroki zakres socjologicznych rozważań z przepełnioną emocjami historią ojca, który chce po prostu sprawić, żeby jego córka na chwilę wyhamowała i po prostu się uśmiechnęła. Nawet, jeśli musi z tego powodu postawić na głowie cały jej świat. Zwycięstwo w żaden sposób nie jest mu odgórnie pisane, ale w czasie tej podróży odkrywamy, że nasza planeta po prostu potrzebuje więcej takich Tonich Erdmannów – udowadniających, że społeczne maski to nie tylko martwe skorupy, ale również pulsujące żywą tkanką integralne składowe naszych żyć, nakładane z potrzeby serca. Znakomite, ale i specyficzne kino – można się do niego nie przekonać, niektórych wynudzi, inni będą chcieli rzucać się na niego z nożycami z montażowni, ale na pewno nie pozostawi nikogo obojętnym i na swojej podstawowej, emocjonalnej płaszczyźnie, wywoła przynajmniej kilka podszytych zdziwieniem uśmiechów.