TOKYO GHOUL. Pożarci przez niedbalstwo

Manga autorstwa Sui Ishidy jest jedną z najbardziej dochodowych serii na świecie. W lipcu 2017 roku jej sprzedaż oszacowano na trzydzieści milionów egzemplarzy, więc ekranizacja (na razie animowana, lada dzień także film aktorski) była elementem obowiązkowym. Szkoda tylko, że potraktowano go jak przykry obowiązek, o którym wielu fanów wolałoby zapomnieć.
Ghoule uchodzą w popkulturze za ostatni element łańcucha pokarmowego. Są usytuowane niżej nawet od zombie, wiodą pasożytnicze życie padlinożerców i właściwie nigdy nie dostają choćby śladowych osobowości. Historycznie ich źródłem jest z kolei folklor arabski, gdzie występowały jako pustynne duchy przybierające postaci kobiet czy hien. W Tokyo Ghoul ich oblicze po raz pierwszy zostało drastycznie odmienione, stały się eleganckie i dystyngowane, ale zdecydowanie wyraźniej odczujecie to w mandze niż w jej animowanej adaptacji.
Podobne wpisy
Za przeniesienie historii na ekrany odpowiada studio Pierrot, które powstało pod koniec lat siedemdziesiątych i ma na koncie takie przeboje, jak emitowane w polskiej telewizji Tajemnicze złote miasta czy Jeździec Srebrnej Szabli oraz późniejsze Great Teacher Onizuka, Naruto albo Bleach. Mimo imponującego dorobku studio cieszy się złą sławą z powodu między innymi znienawidzonego sto sześćdziesiątego siódmego odcinka Naruto Shippuden, gdzie animacja spadła poniżej poziomu Tygrysiej Maski, choć seriale dzieli kilku dekad różnicy, ale także z powodu adaptacji Tokyo Ghoul, która rozwścieczyła fanów mangi. Powód? W pierwszym sezonie przede wszystkim pędzące na łeb na szyję tempo, w drugim jego skrajne przeciwieństwo, które potrafi niemiłosiernie wynudzić.
Realistyczne Tokio z tajemniczym, ukrytym obliczem pełnym brutalnych, a zarazem wrażliwych ghouli robi wrażenie, ale liczba postaci, jakie autorzy anime upychają w zaledwie dwudziestu czterech odcinkach, przyprawia o ból głowy. Dla tych, którzy nie czytali mangi, spamiętanie wszystkich imion będzie zadaniem niewykonalnym, ale znacznie większym problemem jest brak możliwości ukazania choćby szczątkowych osobowości poszczególnych bohaterów. Z podobnym problemem borykały się obydwie części Avengers, gdzie wielu herosów wypowiedziało zaledwie kilka linijek dialogów. Jedynym, którego naprawdę możemy poznać jest główny bohater Ken Kaneki, ale aż do końca pierwszego sezonu przypomina karykaturalną wersję Dominika Santorskiego z Sali samobójców. Jego przerysowany dramatyzm nie wzbudza empatii, lecz irytację, zwłaszcza kiedy rzewne łzy przemieniają się w potok tak obfity, że powinien natychmiast spowodować odwodnienie.
Pierwszy odcinek obiecuje bardzo wiele. Dostajemy w nim historię chłopaka, który sądzi, że wygrał życie, umawiając się z piękną kobietą, ale tak naprawdę pada jej ofiarą i przemienia się w hybrydę człowiek oraz ghoula. Przemiana nie następuje po ugryzieniu, jak w klasycznej historii o żywych trupach, chłopakowi przeszczepiono po wypadku narządy ghoula i w ten sposób dochodzi do metafizycznego zespolenia. Kolejny etap to próba dostosowania się do nowej sytuacji i klasyczna walka z głodem, którą toczyli już Louis w Wywiadzie z wampirem czy nawet ostatnio Justin w Mięsie. Przedstawienie sytuacji Kanekiego nie ma jednak w sobie nic z romantyzmu czy moralnych rozterek, przypomina bardzo fizyczną, brudną batalię z nałogiem, jaką Ewan McGregor odegrał w pierwszej części Trainspotting. Z czasem bohater odnajduje jednak mentora i dostajemy kompletną zmianę konwencji, tym razem w kierunku My Fair Lady, ale zamiast przemiany prostej dziewczyny w prawdziwą damę obserwujemy wygłodniałą bestię zmieniającą się w konesera. Wszystkie z tych wydarzeń rozgrywają się w trzech początkowych odcinkach i gdyby w tym tonie utrzymano cały pierwszy sezon, otrzymalibyśmy dzieło wiekopomne. Niestety w okolicach szóstego odcinka robi się patetycznie i sztampowo, schematy się nawarstwiają i tylko drobne detale sprawiają, że chce się brnąć w tę opowieść dalej.