THE SECOND ACT. Na serio, na żarty, na niby
Gadka-szmatka. Przygotowanie do roli, faktyczna część fabuły albo spacerek dwóch aktorów na plan filmowy. David (Louis Garrel) i Willy (Raphaël Quenard) rozmawiają o wszystkim i o niczym. Do pierwszego z nich przykleiła się nieznośna Florence (Léa Seydoux). Telefony co pół godziny, wycieńczająca paplanina, już planowanie ślubu. Dla Davida to za dużo, za szybko, absurdalna sytuacja, z której bardzo trudno się wyplątać. Potrzebny jest mu więc Willy, by na niego zrzucić ten emocjonalny ciężar. „Florence jest bardzo atrakcyjna, ale nie jest dziewczyną dla mnie. Niech zakocha się w tobie”. Willy wykrętnie się zgadza, ale przecież gdzieś musi być haczyk. Będzie nie jeden, będzie ich całe mrowie. Cały The Second Act Quentina Dupieux jest bowiem nimi najeżony.
To prawie filmowa miniatura (80 min), ale w The Second Act jest gęsto od tematów, błahych żarcików przeciętych ciężką tragedią, narracyjnych i scenopisarskich sztuczek, refleksją nad bieżącym stanem medium i jaka jest jej przyszłość. Już w rozpoczynającym film długiej rozmowie Davida i Willy’ego wszystko zdaje się iść zgodnie z planem, ale wystarczy jedno niefortunne, politycznie niepoprawne określenie, by jeden upomniał drugiego, by uważał na język bo „jesteśmy przecież nagrywani”. Złamanie czwartej ściany, spojrzenie w kamerę z poczuciem zakłopotania. Trzeba się więc teraz wytłumaczyć i naprostować niezręczność. Tekst scenariusza (filmu w filmie) zmienia się i wpada w pierwszą dygresję, aktorzy wychodzą z jednej roli i wchodzą w drugą. Może to też zaprojektowana na widzów zasadzka. Zrzucenie masek nie przybliża nas do prawdy, ale wywołuje kolejny zamęt. Dupieux wie jak skupić uwagę widza, bo chyba nic nie działa skuteczniej niż powracająca wątpliwość: „z czym tu mamy do czynienia?”.
Drugi filmowy duet to Florence i jej ojciec/nie ojciec Guillaume (Vincent Lindon). Dziewczyna chce błysnąć w pierwszoplanowej roli a jej ekranowy partner, stażem znacznie bardziej doświadczony, ma delikatnie mówiąc, wywalone. Wystarczy, by padła pierwsza kwestia, by oznajmił sfrustrowany, że to nie ma sensu, że cały ten aktorski fach to jakieś bzdury, że ma dość. Jak wiele może zmienić nieoczekiwany telefon od menedżera, że Paul Thomas Anderson widzi go w swoim nowym filmie. Gdy cała czwórka – Willy, David, Florence i Guillaume – siądzie razem do stołu w przydrożnej kawiarni, nikt może już nie wiedzieć, co jest prawdą, co jest fikcją, co jest didaskalią, co wiodącym wątkiem, czy to wszystko ma gdzieś zmierzać czy istotą tego projektu jest boksowanie w miejscu.
The Second Act może być więc nieustanną próbą, eksperymentem badającym granice filmowego tekstu i tego, z jaką swobodą można go traktować. Quentin Dupieux z dużo wprawą i swobodą przeskakuje między wszystkimi poziomami, raz je sobą płynnie łącząc, kiedy indziej brutalnie od środka rozsadzając. Dużo grzybów w barszczu i może nawet o jeden za dużo. Akurat temu francuskiemu reżyserowi trudno zarzucić skłonność do przesady i dziwactw, ale krótki wątek ze sztuczną inteligencją, potraktowanym bardzo pobieżnie i przy okazji, wydaje się już bardziej pomysłem na kolejny film a nie czymś naprawdę w The Second Act potrzebnym.
Nie jest to jednak aż tak czysty formalizm i niewinna zabawa meta-konwencją. To za sprawą pobocznego wątku pewnego statysty (Manuel Guillot), przytłoczonego rolą kelnera i nie radzącego sobie z rozlaniem wina do czterech kieliszków. W jego wątku Dupieux również nakłada narracyjne warstwy: tragedia przemieni się w prześmiewczy rechot, jedna puenta okazać się może kolejnym zwodem, przy następnej może nie być już tak do śmiechu. Jeśli to jedynie fortel i dramaturgiczna zagrywka, to na swój specyficzny sposób w końcu dotykająca prawdy. Choć każdy kinofil bardzo dobrze wie, że na ekranie takowej nigdy przecież nie ma.