CÓRKA BOGA. Anglojęzyczny HORROR Małgorzaty Szumowskiej
Małgorzata Szumowska zaczęła mieć tendencję do powtarzania się. Nie uważam tego z góry za coś złego, jednak ton jej filmów oraz tematyka stawały się pretekstem do rozprawiania o podobnych sobie zagadnieniach. Tak jest i tutaj. Motyw przewodni jej najnowszego filmu, Córka boga, czyli dorastanie, okraszony zostaje smutkiem w postaci utraty matki, a całość reżyserka zamyka w kultowej otoczce, mającej za zadanie nie tyle intrygować widza, co go rozpraszać, zniesmaczać. Bo Szumowska stara się być w tym obyczajowym horrorze… krzykliwa. Jej scenariuszowa fantazja przebija spirytualistyczne pokłady z Body/Ciało i funduje nam coś znacznie więcej. Coś, co miało szansę stać się drugą Osadą i znakomicie nakreślać problematyczność hermetycznego zamknięcia w małej grupie odciętej od zewnętrznego świata. A stało się rozlazłą, zniuansowaną, w pełni feministyczną opowieścią, która nie tylko się dłuży, ale i której nikt w tym momencie nie potrzebował.
Sektę głównej bohaterki, Selah (Raffey Cassidy), prowadzi tajemniczy Shepherd (Michiel Huisman), przypominający biblijnego pasterza, chrystusowego mesjasza przewodzącego swoim własnym owcom. Owcami są kobiety, jego córki i żony. Kocha je z całego serca, a pokłady miłości, jakimi je obdarza, powinny zostać zwrócone w postaci oddawania się, pomocy i ciężkiej pracy. Przynajmniej tak to wygląda w jego mniemaniu, a cała prawda o patologicznym kulcie prędzej czy później będzie musiała zostać odkryta przez Selah. Staje się ona prawdziwą kobietą, dorasta, a to oznacza, że już nic nie będzie takie samo.
Akcja, rozgrywająca się w zamkniętym lesie, na pierwszy plan fabularny wynosi wątek toksycznej miłości. W tych estetycznych brudach, gdzie córki ubrane są w niebieskie, subtelne stroje, a matki w purpurowe, kobiety tłamszone są przez jednego mężczyznę, zniewalającego je swoją siłą, charyzmą i krzywdzącym uczuciem. Na papierze ten wątek brzmi celująco, bo sama otoczka kultu staje się pretekstem do opowiedzenia metaforycznej opowieść o wyzwoleniu spod ręki niekonwencjonalnego tyrana. Dobrze jednak wiemy, że zrobił to już (i to lepiej) Ari Aster w swojej skandynawsko-niebezpiecznej perełce, Midsommar. I choć te dwie produkcje są poprowadzone w zupełnie inny sposób, widać całkiem sporą inspirację Szumowskiej, co w żadnym wypadku nie napawa optymizmem. Jej opowieść jest spokojniejsza, nacechowana nadmierną taktownością (historia ta ma tendencję do niemiłosiernego przedłużania), ale im bliżej zakończenia, tym bardziej widać chęć stworzenia czegoś podobnego do zeszłorocznego filmu amerykańskiego wizjonera.
Feministyczny komentarz Szumowskiej chce stać się głosem przewodnim, ale brakuje mu pazura, elementu mogącego wyprowadzić go ze swojej bezbarwnej tendencyjności. Koncept często przypomina atmosferę znaną nam z filmów Lanthimosa, jednak nie ma tu tej samej ułożonej abstrakcji, która pozwalała nam zapamiętywać jego produkcje. Obrzydliwe obrazy polskiej reżyserki często przypominają szarżowanie à la Lars von Trier, ale nie wykracza ona poza zdroworozsądkowe granice. I najbliżej jej tytułowi do osobliwej Osady Shyamalana, bo początkowa tajemniczość i umiejscowienie akcji są niemalże identyczne, ale możemy odnieść wrażenie, że Szumowska co nieco gubi się w opowiadanym scenariuszu. Jej wizja dorastania w niecodziennej grupie zdawać się może zniuansowana, co więcej, okazuje się dla widza nieciekawa. Sam kult nie jest interesujący, postaci nakreślone są w dość płytki sposób, a szarżujące momenty nie będą donośne, ponieważ ciągle mamy wrażenie, że gdzieś to już było, coś świta, coś sobie przypominamy. Ano właśnie, we wspomnianych powyżej filmach. Córka boga staje się taką całkiem nieprzyjemną kalką, często męczącą swoją nadmierną, drażliwą eksperymentalnością. A ta jest przede wszystkim nietrafiona.
Filmowy coming-of-age story wiąże się z poszukiwaniem zmarłej matki (sztandarowa już eksploatacja danego motywu w wykonaniu Szumowskiej), której śmierć wywołała niemałe piętno na Selah. Zagubiona, nieposiadająca żadnego przewodnika oprócz kobiecej intuicji, zaczyna powątpiewać w „ojcowski” patriarchat Shepherda, a przy okazji odkrywać kolejne ślady rozsypanej układanki. Układanka niestety składa się jedynie z paru fragmentów, brak jej duszy, jakiejś mocy przyciągającej, która mogłaby przykuć nasz wzrok do ekranu. Struktura The Other Lamb polega na dawkowaniu widzowi snów, wspomnień z przeszłości, jak i możliwych, przyszłościowych scenariuszy. I tak w kółko, gęste, nieszczególnie interesujące klatki łączą się z nietrafioną symboliką i konfrontowaniem się z toksyczną, aczkolwiek odrealnioną miłością. Bo kto uwierzy w tak ubogą metaforę?
Perfekcyjny audiowizualnie, męczący pod kątem przedstawionej treści. I szkoda niewykorzystanego potencjału, bo widać, że Szumowska jest coraz dojrzalszą reżyserką. Harmonia w kręceniu, perfekcyjne kadrowanie, wszystko foremne, wycyrklowane, ujęcia wypracowane. Do tego przepiękne zdjęcia. Te rzeczy pozwalają nam doceniać kunszt realizacyjny. Jednak od twórczyni jednego z moich ulubionych polskich filmów, 33 scen z życia, wymagam więcej głębi, charakteru, indywidualności. Te idee mogą być pretensjonalne, ale niech przynajmniej w większym stopniu okażą się odkrywcze.