search
REKLAMA
American Film Festival 2024

THE LAST SHOWGIRL. Pamelo, wróć? [RECENZJA]

Film Coppoli zasługuje na uwagę przede wszystkim jako spektakularny aktorski comeback Pameli Anderson. Jej kreację można poniekąd czytać w kluczu autobiograficznym.

Łukasz Homziuk

9 listopada 2024

Pamela Anderson
REKLAMA

W roku, w którym Coralie Fargeat wysmażyła wściekle efektowną Substancję, każda w pełni konwencjonalna opowieść o starzeniu się, pojedynku pokoleń i kobiecej walce o długowieczną karierę w rozrywce musi wypaść blado. I faktycznie, seansowi The Last Showgirl towarzyszy niedosyt, wrażenie ślizgania się po powierzchni tematów i dreptania w kółko dawno wydeptanymi ścieżkami. Stąd jednak jeszcze daleko do ogłoszenia całkowitej porażki: trzeci pełny metraż Gii Coppoli może denerwować przewidywalnością, ale jego sporymi atutami pozostają konsekwencja i czułość, z jakimi oddaje pole do popisu swojej głównej bohaterce.

Shelly (Pamela Anderson) poznajemy podczas castingu do erotycznego show. Twierdzi, że ma 36 lat, później poprawia się na 42. W rzeczywistości bliżej jej do sześćdziesiątki i mimo różnych karkołomnych prób kalendarza nie oszuka; żaden magiczny zastrzyk nie przywróci jej ciała z lat 80., kiedy to ponoć święciła największe triumfy. Od tamtego czasu do dziś występuje wspólnie z innymi, znacznie młodszymi tancerkami w rewii „Le Razzle Dazzle” (według bohaterki jedynej wciąż zachowującej klasę, w przeciwieństwie do wyuzdanych i kiczowatych pokazów dominujących obecnie sceny Las Vegas). Praca nie jest dla Shelly tylko źródłem utrzymania, ale też pasją, sposobem wyrażania siebie, a nawet kluczowym elementem, wokół którego organizuje swoją codzienną rutynę. Kiedy więc na horyzoncie pojawia się groźba końca show, bohaterka musi zareagować szokiem. „Co ja będę robiła w Boże Narodzenie?” – pyta Shelly w jednej ze scen samą siebie.

Obserwujemy na ekranie małą apokalipsę, totalny rozpad świata, w którym dotąd wszystko (pozornie) znajdowało się na właściwym miejscu. Chociaż dla każdego, kto ma w sobie choć odrobinę przezorności, musi być to spodziewana implozja, to Shelly okazuje się wstrząśnięta jej nagłością. Najciekawszy jest w filmie portret uczucia gwałtownego zderzenia z rzeczywistością; nabycia przez bohaterkę bolesnej świadomości życiowego momentu, w którym się znalazła. Coppola stopniowo nakłuwa bańkę otaczającą Shelly, by skonfrontować jej wyobrażenia z nieprzejednanymi faktami. Czar pryska. Bohaterka przekonuje się, że nie jest już gwiazdą, jej show stoi na niskim poziomie, a ważniejsza od wątpliwej kariery powinna być zaniedbana relacja z córką Hanną (świetna w powściągliwej roli Billie Lourd).

Trudna siłaczka Shelly z rzeczywistością zyskuje odpowiedni wydźwięk dzięki bardzo dobrej Anderson. Aktorka obdarza swą postać mieszanką dziecięcej naiwności i walecznego serca; jest krucha i łatwopalna. Wykazuje się przy tym subtelnością: chwilami bywa rozwrzeszczana, ale nigdy krzykliwa. Dość udanie partnerują jej na ekranie Jamie Lee Curtis czy bodaj najbardziej nietuzinkowo obsadzony i trudny do rozpoznania Dave Bautista jako Eddie, którego relacja z bohaterką długo pozostaje pewną niewiadomą.

Tłem dla wydarzeń – a może nawet jedną z równorzędnych drugoplanowych postaci – jest Las Vegas nieco inne niż zwykle: senne i chłodne. Nie razi feerią ostrych neonów, a raczej uspokaja stonowanymi, zimnymi krajobrazami. Kamera nie wnika zbytnio w grzeszne przybytki, szybko prześlizguje się przez kasyna i kluby, nawet na moment nie daje się porwać wirowi imprezy. Dźwięki również nie atakują uszu, ale raczej pomagają budować liryczny nastrój – dość powiedzieć, że ze wszystkich utworów na ścieżce dźwiękowej najmocniej wybrzmiewa melancholijne Total Eclipse of the Heart (chociaż trzeba zaznaczyć, że tak długa scena z udziałem piosenki nie wydaje się uzasadniona czymkolwiek innym jak – zrozumiałą – chęcią wysłuchania w całości przeboju Bonnie Tyler).

The Last Showgirl nie zostanie zapamiętane ani przez wzgląd na opowiadaną historię, ani z powodu intrygującej formy. Film Coppoli zasługuje na uwagę przede wszystkim jako spektakularny aktorski comeback Pameli Anderson. Jej kreację można poniekąd czytać w kluczu autobiograficznym: ona też przecież pojawiła się w obiegu medialnym raczej nie dzięki aktorskim umiejętnościom, a czas nie obszedł się łaskawie z jej głównymi atutami. Rolę w filmie Coppoli należy więc traktować jako (całkiem udaną) próbę udowodnienia, że zasługuje na miejsce w poważnych produkcjach. Coś czuję, że to nie musi być jej ostatni taniec.

Łukasz Homziuk

Łukasz Homziuk

Student wrocławskiego kulturoznawstwa, laureat konkursu krytycznofilmowego Krytyk Pisze (2022). Da radę obejrzeć wszystko, choć zwykle woli arthouse od Marvela.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA