THE LAST SHOWGIRL. Pamelo, wróć? [RECENZJA]
W roku, w którym Coralie Fargeat wysmażyła wściekle efektowną Substancję, każda w pełni konwencjonalna opowieść o starzeniu się, pojedynku pokoleń i kobiecej walce o długowieczną karierę w rozrywce musi wypaść blado. I faktycznie, seansowi The Last Showgirl towarzyszy niedosyt, wrażenie ślizgania się po powierzchni tematów i dreptania w kółko dawno wydeptanymi ścieżkami. Stąd jednak jeszcze daleko do ogłoszenia całkowitej porażki: trzeci pełny metraż Gii Coppoli może denerwować przewidywalnością, ale jego sporymi atutami pozostają konsekwencja i czułość, z jakimi oddaje pole do popisu swojej głównej bohaterce.
Shelly (Pamela Anderson) poznajemy podczas castingu do erotycznego show. Twierdzi, że ma 36 lat, później poprawia się na 42. W rzeczywistości bliżej jej do sześćdziesiątki i mimo różnych karkołomnych prób kalendarza nie oszuka; żaden magiczny zastrzyk nie przywróci jej ciała z lat 80., kiedy to ponoć święciła największe triumfy. Od tamtego czasu do dziś występuje wspólnie z innymi, znacznie młodszymi tancerkami w rewii „Le Razzle Dazzle” (według bohaterki jedynej wciąż zachowującej klasę, w przeciwieństwie do wyuzdanych i kiczowatych pokazów dominujących obecnie sceny Las Vegas). Praca nie jest dla Shelly tylko źródłem utrzymania, ale też pasją, sposobem wyrażania siebie, a nawet kluczowym elementem, wokół którego organizuje swoją codzienną rutynę. Kiedy więc na horyzoncie pojawia się groźba końca show, bohaterka musi zareagować szokiem. „Co ja będę robiła w Boże Narodzenie?” – pyta Shelly w jednej ze scen samą siebie.
Obserwujemy na ekranie małą apokalipsę, totalny rozpad świata, w którym dotąd wszystko (pozornie) znajdowało się na właściwym miejscu. Chociaż dla każdego, kto ma w sobie choć odrobinę przezorności, musi być to spodziewana implozja, to Shelly okazuje się wstrząśnięta jej nagłością. Najciekawszy jest w filmie portret uczucia gwałtownego zderzenia z rzeczywistością; nabycia przez bohaterkę bolesnej świadomości życiowego momentu, w którym się znalazła. Coppola stopniowo nakłuwa bańkę otaczającą Shelly, by skonfrontować jej wyobrażenia z nieprzejednanymi faktami. Czar pryska. Bohaterka przekonuje się, że nie jest już gwiazdą, jej show stoi na niskim poziomie, a ważniejsza od wątpliwej kariery powinna być zaniedbana relacja z córką Hanną (świetna w powściągliwej roli Billie Lourd).
Trudna siłaczka Shelly z rzeczywistością zyskuje odpowiedni wydźwięk dzięki bardzo dobrej Anderson. Aktorka obdarza swą postać mieszanką dziecięcej naiwności i walecznego serca; jest krucha i łatwopalna. Wykazuje się przy tym subtelnością: chwilami bywa rozwrzeszczana, ale nigdy krzykliwa. Dość udanie partnerują jej na ekranie Jamie Lee Curtis czy bodaj najbardziej nietuzinkowo obsadzony i trudny do rozpoznania Dave Bautista jako Eddie, którego relacja z bohaterką długo pozostaje pewną niewiadomą.
Tłem dla wydarzeń – a może nawet jedną z równorzędnych drugoplanowych postaci – jest Las Vegas nieco inne niż zwykle: senne i chłodne. Nie razi feerią ostrych neonów, a raczej uspokaja stonowanymi, zimnymi krajobrazami. Kamera nie wnika zbytnio w grzeszne przybytki, szybko prześlizguje się przez kasyna i kluby, nawet na moment nie daje się porwać wirowi imprezy. Dźwięki również nie atakują uszu, ale raczej pomagają budować liryczny nastrój – dość powiedzieć, że ze wszystkich utworów na ścieżce dźwiękowej najmocniej wybrzmiewa melancholijne Total Eclipse of the Heart (chociaż trzeba zaznaczyć, że tak długa scena z udziałem piosenki nie wydaje się uzasadniona czymkolwiek innym jak – zrozumiałą – chęcią wysłuchania w całości przeboju Bonnie Tyler).
The Last Showgirl nie zostanie zapamiętane ani przez wzgląd na opowiadaną historię, ani z powodu intrygującej formy. Film Coppoli zasługuje na uwagę przede wszystkim jako spektakularny aktorski comeback Pameli Anderson. Jej kreację można poniekąd czytać w kluczu autobiograficznym: ona też przecież pojawiła się w obiegu medialnym raczej nie dzięki aktorskim umiejętnościom, a czas nie obszedł się łaskawie z jej głównymi atutami. Rolę w filmie Coppoli należy więc traktować jako (całkiem udaną) próbę udowodnienia, że zasługuje na miejsce w poważnych produkcjach. Coś czuję, że to nie musi być jej ostatni taniec.