THE DEATH AND LIFE OF JOHN F. DONOVAN. Anglojęzyczna wpadka Xaviera Dolana
W wieku ośmiu lat zachwycony Titanikiem Xavier Dolan napisał list do swojego ulubionego aktora – Leonarda DiCaprio. Zachwalał w nim umiejętności swojego idola oraz prosił o przesłanie zdjęcia i możliwość spotkania, jeżeli Leonardo znajdzie się kiedykolwiek w pobliżu Montrealu. Niestety, wschodząca gwiazda amerykańskiej kinematografii nigdy nie odpowiedziała na wiadomość małego Xaviera.
Dlaczego o tym wspominam? Ano dlatego, że fabuła anglojęzycznego debiutu Xaviera Dolana orbituje wokół bliźniaczo podobnego, fikcyjnego wydarzenia. Jedyna, ale za to fundamentalna różnica polega na tym, że hollywoodzki aktor, tytułowy John F. Donovan (Kit Harington), odpowiada na pełen uwielbienia list młodziutkiego Ruperta Turnera (Jacob Tremblay). Odpowiedź gwiazdora inicjuje kilkuletnią, systematyczną wymianę korespondencji, która nie pozostaje bez wpływu na obu bohaterów, tylko pozornie diametralnie od siebie różnych.
Dolan dzieli swoją opowieść aż na trzy wątki. Równocześnie śledzimy szkolne zmagania małego Ruperta, perypetie szamoczącego się w świecie show biznesu Johna F. Donovana i rozmowę dorosłego już Ruperta ze sceptyczną dziennikarką. Szkieletem filmu pozostaje ostatni z tych wątków – to głos dojrzałego Turnera dzieli i rządzi narracją, przenosząc nas od jednego wydarzenia do drugiego. Pomysł na konstrukcję filmu był więc bardzo śmiały, ambitny, na papierze wyglądał najpewniej niezwykle atrakcyjnie. Wcielony w życie okazał się jednak śmiertelną pułapką – zlepiający dwie historie wątek wywiadu hamuje rozwój akcji i wybija z immersji. Szybko przestają nas interesować przygody dorastającego, zbuntowanego Ruperta oraz kłopoty kompletnie pogubionego Johna F. Donovana, ponieważ są nieustannie przerywane niespecjalnie interesującą rozmową, bezczelnie kradnącą bezcenny czas ekranowy, który można było poświęcić na rozbudowanie dwóch pozostałych wątków.
Szkoda, że tak się nie stało. Kierunek obrany przez Dolana jest bez dwóch zdań ciekawy, jednak w ostatecznym rozrachunku sprowadził jego okręt na mieliznę, z której nie dała rady wyciągnąć go nawet niesamowicie utalentowana, pełna głośnych nazwisk i dobrych chęci obsada. Stara się tutaj jak może przede wszystkim Natalie Portman, której bohaterka, Sam Turner, dołącza do panteonu intrygujących, świetnie zagranych postaci kobiecych z filmów Xaviera. Gorzej jest w przypadku męskiej części obsady, reprezentowanej przez Jacoba Trembleya oraz Kita Haringtona. Mały Rupert powinien wzbudzać naszą sympatię, gnębiony przez szkolnych osiłków, nierozumiany przez cały wszechświat, którego ucieleśnieniem jest, rzecz jasna, matka. Tymczasem Jacob Trembley od początku filmu jawi się w oczach widza jako nieznośny krzykacz, irytujący dzieciak, któremu naprawdę trudno współczuć. Ile w tym winy młodego aktora, ile dyrygującego nim reżysera, a ile zagmatwanego scenariusza? Nie wiem, ale z pewnością nie jest to występ na miarę wyciszonej, opanowanej kreacji z Pokoju. Nieco lepiej radzi sobie Kit Harington w roli Johna, który staje się ofiarą bezlitosnego show-biznesu. Donovan nie jest drapieżnikiem na miarę Ruperta Pupkina czy Lutka Danielaka – walczy o przetrwanie w świecie, którego nie zna i który go przytłacza. Ścigany przez używki i zawiłe życie uczuciowe poszukuje azylu w rodzinnym domu. To tam miejsce ma jedna z najlepszych scen filmu, w której Harington śpiewa podczas kąpieli „Hanging by a Moment” zespołu Lighthouse.
Po raz kolejny to właśnie muzyka okazuje się największym sprzymierzeńcem Dolana. Fantastyczny dobór piosenek i ich skomponowanie z obrazem – oto jedna z niewielu zalet The Death and Life of John F. Donovan. Kanadyjczyk ma niesamowite, absolutnie wyjątkowe wyczucie estetyki. Potrafi tworzyć wspaniałe, zapierające dech w piersiach sekwencje, co udowodnił w ciągu zaledwie dziesięciu lat niejednokrotnie. Również w jego anglojęzycznym debiucie odnajdziemy kilka zapadających w pamięć scen, wskazujących na to, że za kamerą stoi ten sam młody artysta, który pięć lat temu podarował światu arcydzieło, jakim jest Mama. Niestety, poprzeczki, którą sobie wówczas zawiesił, nie przeskoczył do dzisiaj, a The Death and Life of John F. Donovan jest bez dwóch zdań najsłabszą, spaloną już na starcie próbą w jego karierze.
Dolan zdaje się mieć pełną świadomość własnej porażki. Po premierze na festiwalu w Toronto, zawstydzony rażąco negatywnym odbiorem, niemalże całkowicie wycofał się z promocji filmu, o którym świat bardzo szybko zapomniał. Podjął tym samym najlepszą z możliwych decyzji, momentalnie rzucając się w wir pracy nad kolejnym projektem. Efekt? Matthias i Maxime – zdecydowanie najzabawniejszy film w jego karierze, godny powrót do formy po nieudanym anglojęzycznym debiucie.