search
REKLAMA
Recenzje

TELEFON PANA HARRIGANA, czyli mody na adaptacje STEPHENA KINGA ciąg dalszy

„Telefon pana Harrigana” można oglądać na Netfliksie.

Gracja Grzegorczyk-Tokarska

9 października 2022

REKLAMA

Nigdy nie byłam przesadną fanką ani książek, ani samej osoby Kinga, choć szanuję jego twórczość oraz wkład, jaki wniósł do rozwoju gatunku, jakim jest horror. Oczywiście udało mi się sięgnąć po parę książkowych egzemplarzy, niemniej jednak moja wiedza na temat jego dzieł opiera się głównie na adaptacjach telewizyjnych oraz filmowych, które przez ostatnią dekadę udało mi się obejrzeć. Skłamałabym, gdyby powiedziała, że widziałam wszystko, niemniej jednak spora część lepszych i gorszych produkcji pojawiła się na dłużej bądź krócej w moim życiu. Czy byłam podekscytowana tym, że Netflix razem z Blumhouse (kto wie, ten wie) połączyli siły i przenoszą Kinga na mały ekran? Oczywiście, że tak. Może nie oczekiwałam poziomu pierwszej części TO, ale byłam przekonana, że zadzieje się coś ciekawego; coś, co zmyje niesmak, jaki pozostawiły ostatnie adaptacje. W mojej ocenie film znajduje się gdzieś pośrodku skali, bo nie do końca zgadzam się, że to jest tak zły tytuł, jak go malują zachodni recenzenci, ale z drugiej strony to poziom typowy dla Netflixa, do którego przyzwyczajaliśmy się od dłuższego czasu, czyli nic nadzwyczajnego. Co więc zagrało, a co nie?

Odhaczanie znanych motywów

To, co mi osobiście bardzo się spodobało, to sposób przedstawienia relacji pomiędzy dwoma bohaterami, którzy praktycznie od samego początku funkcjonują na dwóch przeciwległych biegunach. Oczywiście motyw przyjaźni staruszka z dużo młodszym indywiduum przewija się ustawicznie w wielu filmach, jednak w tym przypadku nie wypada to tak źle, jak można by początkowo zakładać. Bardzo doceniam punkt wyjścia, gdzie z jednej strony mamy do czynienia z samotnym miliarderem hołdującym kapitalistycznym wartościom, który na stare lata próbuje niejako zatracić się w literaturze, z drugiej zaś jest nasz młody outsider, który staje się przedmiotem prześladowania w szkole, gdyż jest tym nowym, niepasującym do otoczenia, w które wkracza. Mimo różnic zarówno pod względem wieku, jak i statusu społecznego łączy ich miłość do książek oraz dyskusji, które prowadzą między sobą, głównie w odniesieniu do właśnie przeczytanych lektur. Duża w tym zasługa aktorów, którzy sprawiają, że sceny te ogląda się z niezwykłym zaciekawieniem, jakby faktycznie było się na akademickim wykładzie.

Nie oznacza to jednak, że twórcy w równie umiejętny sposób żonglują pozostałymi motywami charakterystycznymi zarówno dla twórczości samego Kinga, jak i jego kolejnych adaptacji. W moim przekonaniu najgorzej wypada motyw pt. „uważajmy, czego sobie życzymy”, gdyż w tej kwestii praktycznie nie ma już nic nowego do powiedzenia. Po raz kolejny otrzymujemy wyświechtane frazesy odnośnie do tego, że możemy żałować niektórych rzeczy, które faktycznie mogą się spełnić w realnym życiu i już nie będzie odwrotu. Nie wiem, ile razy już to przewałkowaliśmy w znacznie lepszych produkcjach, i myślę, że wpychanie tu na siłę tego motywu nie sprawi, że całość będzie dużo bardziej atrakcyjna czy intrygująca. I nie zrozumcie mnie źle, ale naprawdę większość kinomanów nie ma pięciu lat, by ustawicznie im przypominać, że w życiu pewnych słów czy zdarzeń nie da się już cofnąć.

To samo tyczy się chociażby nie do końca wykorzystanego motywu uzależnienia od technologii, który w mojej opinii został potraktowany przez twórców trochę po macoszemu. I jak to w tego typu produkcjach bywa, zawsze to osoby starsze pouczają młodych na temat kwestii dotyczących niewłaściwego wykorzystania technologii, z naciskiem na fałszywe informacje itd. Nie wiem, czy takie było założenie oryginału, ale współczesne uzależnienie od technologii jest tematem błahym, a mimo to odniosłam wrażenie, że twórcy spłycają cały temat do granic możliwości. Czy naprawdę po wielu latach wałkowania tegoż tematu, nie moglibyśmy skupić się na faktycznych pozytywnych oraz negatywnych stronach zjawiska, a nie tylko powtarzać jak mantrę – „technologia jest zła”, „telefony komórkowe są złe”? Po raz kolejny, zamiast skupić się na realnych konsekwencjach dotyczących uzależnienia, słyszymy, że technologia odwraca naszą uwagę od piękna otaczającego nas świata, że zamiast siedzieć z nosem w telefonie, moglibyśmy robić coś produktywnego oraz że media społecznościowe zaburzają naszą samoocenę. Pozwólcie, że nawet tego nie będę komentować. Nie wiem, dlaczego twórcy nie poszli w kierunku, który wyznacza chociażby scena ze szkolnej stołówki, gdzie uczniowie nie dzielą się na typowe grupy m.in. popularnych dzieciaków, sportowców czy punków. Podział odbywa się na podstawie modelu telefonu, jaki posiadają. W moim przekonaniu zgłębienie tego aspektu byłoby dużo ciekawsze, niż powtarzanie w nieskończoność tych samych sloganów, które znamy przecież na pamięć.

Nijakość

Zarówno motyw zemsty, jak i motyw amerykańskiego małego miasteczka, które okazują się niezwykle ważne dla całej twórczości Kinga, także wypadają dość słabo. Choć jeśli nową produkcję Netflixa zestawimy z ostatnimi adaptacjami filmowymi prozy mistrza, to cieszmy się, że całość nie wypadła znacznie gorzej. Jeśli mowa o pierwszym z nich to jest on tak naprawdę nijaki i słabo umotywowany w moim przekonaniu. Założenie, że każda osoba, która zasmuciła głównego bohatera, musi niejako zginąć, wydaje mi się zupełnie nieadekwatne do tego, co twórcy chcieli przekazać. Ale nie siedzę w ich głowach, więc nie wiem, może taki był zamysł. Uwielbiam krwawe filmowe zemsty na oprawcach, jednak tutaj wszystko jest prawie że sterylne, nijakie, pozbawione mroku oraz grozy. Dodatkowo martwi mnie, że miasteczko, w którym toczy się akcja filmu, nie zostało przedstawione jako pełnoprawny bohater, co miało miejsce do tej pory. Praktycznie od samego początku jest nudne, mdłe i pozbawione wyrazu. Twórcy w obu przypadkach mieli ogromne pole do popisu i niestety wybrali w miarę bezpieczne rozwiązania, które – ze względu na to, że mamy do czynienia z adaptacją prozy Kinga – w ogóle nie powinny być brane pod uwagę.

Honor produkcji ratuje motyw osamotnienia głównego bohatera, który początkowo musi mierzyć się z brakiem matki, teoretycznie brakiem ojca, który także zmaga się z trudną sytuacją rodzinną, brakiem akceptacji w szkole, a potem brakiem przyjaciela, który niespodziewanie umiera. Wydaje mi się, że gdyby nie próbowano łączyć na siłę kilku gatunków naraz, czyli m.in. horroru, przypowieści oraz opowieści z elementami nadprzyrodzonymi w tle, a bardziej skoncentrowano na aspektach dramatycznych dotyczących straty, nieprzystosowania społecznego, rozwarstwienia klasowego, byłaby to nie tylko dużo lepsza adaptacja, ale – co ważniejsze – dużo lepszy film jako taki. Muszę jednak zgodzić się z innymi recenzentami, że w takiej formie to niestety ani straszne, ani ciekawe, głównym grzechem filmu jest zaś to, iż jest po prostu nijaki.

Niestety twórcy filmowi muszą się nauczyć, że to, co często działa na papierze, nie zawsze będzie działało pod postacią filmu. Niestety nowa propozycja od Netflixa jest tego dobitnym przykładem. To niestety ten sam problem, jak w przypadku Hobbita, gdzie relatywnie krótka historia została rozciągnięta do granic możliwości z dość marnym skutkiem. Niestety to kolejny przykład adaptacji robionej na fali popularności utworów Kinga, którą niestety należy zaliczyć do kategorii tych mniej udanych. Nie jest to jednak kompletna porażka, gdyż film skupia się na kilku ciekawych aspektach, ale mimo wszystko to dla mnie za mało. Czy jest to najgorsza adaptacja Kinga, jaką widziałam? Na pewno nie. Jednak po ostatnich niepowodzeniach liczyłam na coś dużo bardziej interesującego, ciekawego, niecodziennego, a dostałam kolejną nudną adaptację praktycznie do zapomnienia.

Gracja Grzegorczyk-Tokarska

Gracja Grzegorczyk-Tokarska

Chociaż docenia żelazny kanon kina, bardziej interesuje ją poszukiwanie takich filmów, które są już niepopularne i zapomniane. Wielka fanka kina klasy Z oraz Sherlocka Holmesa. Na co dzień uczestniczka seminarium doktoranckiego (Kulturoznawstwo), która marzy by zostać żoną Davida Lyncha.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA