SZYBCY I WŚCIEKLI: HOBBS I SHAW. Sami swoi
Cykl Szybcy i wściekli to zdecydowanie ewenement w historii kina, który zaraz dobije do dziesiątej odsłony, a rozpoczął się tak naprawdę na dobre od… piątej. Maszyna do robienia pieniędzy, zbiór na pierwszy rzut oka papierowych postaci, których naprawdę ciężko nie pokochać, ciągłe przypominanie o wartościach rodzinnych, czy w końcu zupełnie wykręcone sceny akcji, gdy na ekranie może stać się dosłownie wszystko i w sumie dzieje się dosłownie wszystko. To też statek-matka jednych z najbardziej testosteronowych aktorów kina akcji i nic dziwnego, że mierzenie kogutów było tutaj już tak wielkie, że zadecydowano aby rozdzielić od siebie tych pożeraczy ekranu (może na chwilę, może jednak na dłużej) – dlatego Vin Diesel został w głównej serii, a Dwayne „The Rock” Johnson i Jason Statham ominą kolejną główną odsłonę, ale w zamian dostali swój własny film, gdzie znowu zostali zmuszeni do współpracy. Czy jednak takie rozszerzenie marki jest sensowną ekspansją nagromadzonego materiału ludzkiego, czy może jednak rozmienia rodzinę Torreto na drobne?
I powiem prosto, bez owijania w bawełnę czy jakichś słownych wygibasów – Hobbs i Shaw to po prostu świetny, bezpretensjonalny letni blockbuster, który nie wstydzi się swojej fabularnej prostoty i w pełni poświęca się dostarczeniu widzowi uczciwej rozrywki, opierając swój sukces na zespoleniu wrzącej charyzmy bohaterów oraz znakomitych, zupełnie zdziczałych wyobraźniowo scen akcji.
Fabuła jest tutaj pretekstowa, wchodząc wyraźnie na teren Mission: Impossible – zresztą nic dziwnego, gdy jednym ze scenarzystów jest Drew Pearce, odpowiedzialny za skrypt Rouge Nation. Ot, zła organizacja, której cynglem jest cyborg Brixton Lore (Idris Elba), chce położyć swoje łapy na super-hiper-zabijającymjużnatychmiastwstrasznysposób wirusie, ale ubiega ich agentka MI6 (Vanessa Kirby), z miejsca uznana przez mocodawców za skorumpowaną. Do jej przechwycenia wywiady amerykański i brytyjski wysyłają wspólnie swoich ludzi – żrących się jak psy Luke’a Hobbsa i Deckarda Shawa. Szybko okazuje się, że agentka jest prywatnie siostrą Shawa i od tego momentu cała trójka musi oczywiście uratować świat oraz skopać tyłek cybernetycznego super-zbira.
I tak sobie trwa ta zabawa w kotka i myszkę, coś, co znamy z miliona filmów, ale twórcy wiedzą, że prawdziwe złoto tkwi tutaj w dwóch miejscach – po stronie reżyserskiej i aktorskiej. David Leitch nie jest może aż takim wariatem na poziomie scen akcji jak Justin Lin i James Wan, odpowiedzialni za sukcesy głównej serii, ale bez wątpienia ma znakomite wyczucie realizacyjne. Jasne, wykręcone sceny akcji nadal robią wrażenie i widz nie zastanawia się „czy” zostaną przebite kurioza z poprzednich odsłon, ale „jak” do tego dojdzie. Kaskaderka robi wrażenie, akcja gna na łeb na szyję, czasami tylko coś tam lekko zgrzytnie przy efektach komputerowych – poziom serii jest zachowany, dewastacja otoczenia gra i buczy. Leitch dodatkowo pokazuje jednak swój autorski sznyt, który wyniósł z lat pracy jako spec od kaskaderki i pokazał już z fantastycznym skutkiem w Johnie Wicku i Atomic Blonde, dzięki czemu tłuczenie się po pyskach i strzelaniny przypominają tutaj balet. Jest zaskakująco, przejrzyście, czuć wyraźnie każde uderzenie – jak cyborg sprzedaje komuś fangę w nos, to czuć, że na pełnej wjeżdża maszyna, a gdy The Rock kogoś tłucze, to widać, że cios wyszedł od bóstwa. A w połączeniu z całkiem niezłymi zdjęciami i nęcącą oko grą światłem, dostajemy po prostu estetycznie sytą produkcję. Dzieją się tu rzeczy zupełnie wykręcone, ludzie podnoszą się po upadku z wieżowców, a widz te cuda na kiju łyka bez popitki, bo to zdrowa rozrywka.
A przy tym jednak niegłupia, gdyż relacje między postaciami są przypudrowane naprawdę celnymi dialogami – robi to szczególnie wrażenie w momentach, gdy akcja się uspokaja, a bohaterowie zaczynają przerzucać się ciągiem kąśliwych uwag – chociaż w pewnym momencie nagromadzenie tych słownych przepychanek staje się lekko męczące i zbędne, szczególnie, gdy już wiemy, że przecież w sercach te chłopy to się kochają jak bracia. I ta chemia między bohaterami, podobnie jak w prymarnej serii, stanowi tutaj rdzeń całej produkcji. Prawda jest taka, że Statham i The Rock zawsze grają Stathama i The Rocka, ale robią to z takim urokiem, że ja tam im za każdym razem wierzę, że chociaż próbują udawać fikcyjne postacie – a tutaj te schematy z kumpelskiej komedii działają na pełnych obrotach, bo postacie są zgrabnie skonstruowane i nie sposób ich nie lubić. Nie ma tu jakiegoś skomplikowanego rozwoju ich charakterów, ale obaj zaklinacze ostrej pompy mają widoczny ubaw z odstawiania tych cyrków i to wystarczy. Szczególnie, że do zabawy dołączyła fenomenalna Vanessa Kirby, co chwilę kradnąca mięśniakom przedstawienie, przełamująca rozbuchany festiwal słodkiej napinki – jest kompetentna, twarda, zabawna i stanowi świeży dodatek do szybkowściekłej rodziny. Chcę jej więcej jak najprędzej. A przecież dostajemy jeszcze Idrisa Elbę, który ma znakomitą prezencję – chociaż nie został do końca wykorzystany – czy kilka zaskakujących gościnnych występów, co finalnie daje smaczny aktorski koktajl.
No i tak klepię, i klepię w te klawisze, a tu nie ma co strzępić języka – jeśli ktoś lubi całą serię i bawią go kumpelskie akcyjniaki, gdzie bohaterowie muszą nauczyć się współpracować, to będzie zadowolony. Jeśli grzeją wam serca rozbestwione gierki z fizyką i sensem, pod szyldem chrupiącego popcornu, to zaliczycie w kinie miły lot w kosmos. Nie ma tu zaskoczeń, nie ma wymyślania koła na nowo – jest za to multum zdrowej akcji spod ręki czującego gatunek reżysera i charyzmatyczni bohaterowie, wyżarci na wysokooktanowej paszy (i Kirby, która w najbliższych latach może trzymać kino za gardło). Taka rzecz idealna do oglądania z najlepszymi przyjaciółmi, żeby po seansie skoczyć na piwo i dywagować nad tym, kto tam komu mocniej przyłożył w dziób oraz zastanawiać się jak to przebiją w części siedemnastej. Niech ten cyrk nadal trwa, niech serce się raduje.