Szybcy i Wściekli 6 (głos na NIE)
Choć serię FF, tak jak „Star Wars”, można podzielić na dwie trylogie – oryginalną i prequeli – to jednak szóstka w tytule swoje robi i już chyba nikomu nie trzeba wyjaśniać, co to jest, z czym to się je i jak zapija. Wstępniak jest więc szybki, a reszta tekstu wściekła. Trochę.
Dokładnie tak jak struktura filmu, o którym piszę, gdzie po króciutkim prologu, z przyjemnym górskim wyścigiem i narodzinami Briana jr. (który, ku mojemu zdziwieniu, nie wyjechał z łona matki Fordem GT), twórcy serwują nam historię sagi w pigułce podczas dynamicznych napisów początkowych. Zabieg to świetny, gdyż wiernym fanom z pewnością zakręci się łezka w oku przy tych swoistych retrospekcjach, a dla nowicjuszy stanowić będzie przyśpieszony kurs filmowego prawa jazdy. A potem od razu, z grubej rury przedstawiony zostaje główny problem tej przygody, z którym nijak nie może poradzić sobie, wielki niczym Dąb Bartek, detektyw Hobbs (znany już z poprzedniej odsłony, upakowany tak, że trudno mu chodzić Dwayne Johnson, który z bliżej nieznanych powodów porzucił ostatnio swój równie wielki przydomek). Oto tajemnicza ekipa pod przywództwem niejakiego Shawa rozbija się po całym świecie, dokonując widowiskowych rabunków za pomocą czterech kółek. Enter Vin Diesel i jego team przekozaków rajdowych, którzy po zasłużonych wakacjach zbierają się do kupy raz jeszcze (i pewnie nie ostatni…).
Kto widział kiedykolwiek, jakąkolwiek część „Szybkich i wściekłych”, ten wie, że fabuła zawsze jest tu w jakiś sposób pretekstowa – służy jedynie za podstawę dla pisku opon i ryku silników (a czasem na odwrót). Część szósta idzie jednak o krok dalej, starając się skoczyć nieco wyżej dupy, przy jednoczesnym złożeniu w całość tego czasowego miszmaszu poprzednich odsłon. To drugie nawet się udaje. Justin Lin (reżyser, którego dane personalne proponuję wypowiedzieć szybko razem – zabawa gwarantowana, zwłaszcza po alkoholu, po którym, rzecz jasna, nie jeździmy…) dość zgrabnie spaja ze sobą wątki przyszłe (świetna zapowiedź części siódmej, którą chcę już teraz!), przeszłe i teraźniejsze. I czyni to w taki sposób, że nawet osoby nie do końca obeznane z tymi wszystkimi wydarzeniami (ja wciąż nie widziałem, dość ważnej pod tym względem, części czwartej, czyli paradoksalnie tej bez numerka w tytule) bez problemu połapią się w tym, kto, jak, z kim i z czym tu jeździ.
Za perturbacjami Toretto i s-ki nigdy specjalnie nie przepadałem. W zasadzie najlepiej wciąż wspominam pierwszy film, który mimo braku oryginalności (znowu gliniarz udaje kogoś innego, by rozpracować gang ze specyficznej grupy społecznej) był tą najbardziej dopracowaną i najbardziej wiarygodną częścią, która przy okazji widoków wiecznie połyskujących karoserii aut i naturalnych (?) poduszek powietrznych długonogich piękności niosła ze sobą jakiś większy sens i przedstawiała konkretny świat, w którym łatwo szło się zatracić. Wraz z kolejnymi odsłonami zaczął się poważny spadek IQ, który obecnie osiąga kosmiczne już rozmiary. Do tej pory irytowało to jednak tylko miejscami (może za wyjątkiem koszmarnej części trzeciej, będącej bardziej spin-offem), bo dużo i fajnie się działo. Niestety, tym razem dochodzi do kolizji bolidu nr 6…
Pominę już fakt, iż w kwestiach techniczno-logicznych film niejednokrotnie przeskakuje rekina (nawet jak na świat przedstawiony i daną stylistykę jest tu parę wyjątkowo złych sytuacji, w których trudno nie złapać się najpierw za głowę, a następnie za bilet, by upewnić się, że jednak za to zapłaciliśmy). Pominę, bo z upośledzenia śmiać się ponoć nie wypada, a poza tym rozumiem, że komuś taki bezpretensjonalny ‘mózgojeb’ może się podobać. Wszak chodzi o to, by się rozerwać. I rzeczywiście, pierwsza część tego filmu taką rozrywkę jak najbardziej dostarcza – i to na poziomie wysokooktanowym. Jest szybko, głośno, solidnie, z bardzo fajnym humorem, który nie zahacza o dowcipy kloaczne (w końcu!), niezłą chemią między postaciami i nawet w miarę sensownym ciągiem przyczynowo-skutkowym. Słowem: kino, które się chłonie i świetny relaks.
Gorzej, że w drugiej połowie impet nieco siada, gdyż bohaterowie gadają zamiast się ścigać, a zamiast działać zaczynają odczuwać całą gamę emocji, o których oczywiście dalej rozmawiają. Mamy więc pogaduszki o zasadach, honorze, miłości, przyszłości, tożsamości, rodzinie i obowiązkowe wstawki typu: „kiedy byłem mały, mój brat/ojciec/dziadek/listonosz zawsze mi mówił...”. Dom rozmawia z Letty, Letty rozmawia z Shawem, Shaw rozmawia z Domem, ten z kolei rozmawia z Hobbsem i Brianem, a tamci rozmawiają jeszcze z całym drugim planem. I większość z tych rozmów to ślepa uliczka, która notorycznie przypomina widzowi jedynie o tym, jak wyjątkowo osobista jest to dla wszystkich sprawa i że rodzina jest najważniejsza (srsly?). To wszystko radośnie kontrastuje z pełnymi wybuchów, pozbawionymi intelektu scenami, w których nikomu nic się nie dzieje, niezależnie od rodzaju zagrożenia, z jakim akurat przychodzi im się zmierzyć (raz czy dwa cała sala mocno jęknęła z bólu). Skutek tego taki, że całość niezgrabnie lawiruje pomiędzy okazjonalną nudą, a chaotyczną akcją bez pomysłu (walka Carano z Rodriguez za krótka i urwana, finałowa konfrontacja za długa…) i, co gorsza, bez emocji, bo naprawdę trudno tu komuś kibicować, czymś się przejąć. Ot, tu ktoś rzuci sucharem, tam coś pieprznie, a zielona lampka z napisem EXIT świeci coraz to intensywniej…
Aż w końcu przychodzi pewien moment, w którym film traci także swój sens stricte fabularny, dodatkowo bombardowany coraz to głupszymi twistami, które niepotrzebnie komplikują tę prostą, zdawałoby się, historię. Tym samym ostatnie pół godziny (na oko) nie ma za grosz sensu na żadnym poziomie, a początkowo przyjemna przejażdżka zamienia się w niekończącą się autostradę (dosłownie!) rosnącego zażenowania. Gwoździem do trumny jest dla mnie jeszcze parę „świetnych pomysłów” twórców, których nie mogę wybaczyć i zrozumieć. Tych ze względu na spoilery nie będę jednak szczegółowo wymieniał – powiedzmy jednak, że giną nie ci, co powinni, a takie nazwiska, jak Gina Carano i znany z „Misiaczka” wielkolud Kim Kold zwyczajnie się tu marnują, bo ich postaci nie zyskują ani osobowości, ani odpowiedniej ilości czasu ekranowego, co sprawia, że moja ocena leci jeszcze bardziej w dół.
Lecz notą proszę się zbyt mocno nie kierować – zwłaszcza, że początkowo celowałem wyżej. Amatorzy samochodowej sagi i tak zmoczą z wrażenia szorty, bo mimo przestojów panienki dalej kręcą dupeczkami, panowie kaloryferami, a auta kółkami – może nie tak często, jak kiedyś, ale zawsze. Osoby z poza grupy docelowej też mogą wybrać się do kina – szczególnie, że można go już obejrzeć w nowej technologii 4DX z trzęsącymi się fotelami i w ogóle (nie, nie dostałem pieniędzy za tą kryptoreklamę… w sumie nie wiem czemu). Osobiście polecam jednak odhaczyć projekcję w domowym zaciszu – seans w towarzystwie kolegów i cioci wódzi z pewnością będzie ciekawszy. Ja z kina wyszedłem i żyję, lecz wyniosłem zeń tylko fajną koszulkę promocyjną (kij z tym, że „s” – jak się uprę, to wchodzi!), oraz podwyższony szacunek dla „Fast Five”, czyli filmu z nieco mniejszą rozpierduchą, ale i większym sensem, który nie sprawia, że czuję się osamotniony, jak Lewandowski w narodowej reprezentacji…