SZPIEG. Bez krawca, druciarza i żołnierza, za to koreański
Rok 2018 był przełomowy w historii koreańskiej północno-południowej animozji sięgającej lat czterdziestych XX wieku. Po siedemdziesięciu latach napiętych stosunków ogłoszono pokój, przywódcy państw spotkali się, podali sobie dłonie w trwającym dwadzieścia sekund uścisku, uśmiechali się do obiektywów i kamer, po czym przystąpili do rozmowy. Jak to zwykle bywa w przypadku takich pojedynczych, symbolicznych incydentów, kryje się za tym długa i skomplikowana historia napiętych stosunków, w których największe dramaty rozgrywały się nie na szczytach, wśród elit narodu i wysoko postawionych polityków, ale w życiu jednostek po obu stronach konfliktu.
Należy do nich główny bohater najnowszego południowokoreańskiego thrillera Szpieg. Już w tym momencie zastanawia mnie wybór polskich tłumaczy, którzy postanowili całkowicie zignorować istnienie identycznego polskiego tłumaczenia dość jeszcze świeżego, brytyjskiego filmu Tomasa Alfredsona z 2011, przez co azjatycki obraz może wpaść w dwie szufladki: pozostać niezauważony przez widownię, która pomyli dwa filmy, albo podlegać bezustannym porównaniom do swojego “poprzednika”, który zyskał miano jednego z najlepszych filmów szpiegowskich ostatniego czasu. Niezależnie od tych dwóch sytuacji, film Jong-bin Yoona broni się sam, oferując widzowi interesującą, opartą na faktach historię, solidną realizację, starannie przemyślany scenariusz i garść niezwykle aktualnych refleksji. Nie można nie odnieść wrażenia, że ta opowieść mogłaby równie dobrze rozegrać się całkiem niedawno i bezpośrednio prowadzić do wydarzeń, które widzieliśmy w mediach niecały rok temu.
Filmowa historia zaczyna się w roku 1993. Odwilż po zimnej wojnie ogarnia świat, ale nie Koreę. Pan Park jest byłym wojskowym, pracownikiem południowokoreańskiego wywiadu, który zostaje odesłany z niebezpieczną misją infiltracji wrogiego terytorium. Ma przeniknąć do tajnego wojskowego obiektu i dostarczyć informacji na temat broni jądrowej. Wykonanie takiego zadania wymaga czasu, co słusznie oddano w scenariuszu. Akcja rozkręca się bardzo powoli i polega na bardzo ostrożnych, zachowawczych próbach głównego bohatera. Przez pierwsze czterdzieści minut posuwamy się małymi kroczkami, co jest zabiegiem o tyle pozytywnym, że możemy autentycznie przywiązać się do głównego bohatera. Ten kreowany jest na zwyczajnego człowieka, któremu przyświeca dobro jego kraju i narodu. Im dalej brnie w swoje kłamstwa, tym bardziej waha się, czy to, co robi, jest słuszne. Tym bardziej że od pewnego momentu sprawy się komplikują i nic nie okazuje się tak proste, jak na początku. Agent traci grunt pod nogami i przekonuje się, że w międzynarodowych rozgrywkach nikomu nie można ufać, nawet swojemu “pracodawcy”.
Szpiegowska konwencja jest oczywiście platformą do zbudowania kilku innych wątków i relacji. Już na wstępie twórcy zaznaczają, że dokonali licznych fabularyzacji w stosunku do prawdziwych wydarzeń. Jak zwykle bohater zesłany na tyły wroga poznaje tam kogoś wartościowego, a jego światopogląd ulega deformacji. Całe szczęście, zaoszczędzono nam kliszy w postaci płomiennego romansu tajnego szpiega i pięknej, zranionej przedstawicielki wrogiego rządu. Zamiast tego wśród politycznych machinacji rodzi się swoista przyjaźń dwóch mężczyzn, oparta na szacunku i współpracy. Relacje między bohaterami są nakreślone wiarygodnie i ukazane sugestywnie. To twardy, szorstki świat, w którym brak miejsca na sentymenty, a w grę wchodzi dobro państwowe. A jednak, twórcom udaje się odpowiednio zbilansować składniki w taki sposób, by film nie stał się ani suchym dokumentem, ani melodramatem.
Realizacyjnie film prezentuje się wyśmienicie. Koreańscy reżyserzy i ich operatorzy przyzwyczaili nas do pieczołowicie i starannie przygotowanych kadrów i umiejętnego, logicznego montażu. Nie inaczej jest w Szpiegu. Film wciąga od pierwszych minut nie tylko za sprawą historii, ale też dzięki atmosferze. Wiernie odtworzono wygląd lat dziewięćdziesiątych, dekoracje, scenografie i kostiumy pieszczą oko (jestem laikiem, ale zakładam też, że ich poprawność historyczna jest zachowana). Muzyka może wydawać się czasem zbyt dramatyczna, dodatkowo, film ani na chwilę nie spuszcza z tonu, więc pod koniec seansu można odczuć lekki przesyt, ale to całkiem uzasadnione – ta tematyka wymagała raczej poważnego podejścia. Ostatnim oglądanym przeze mnie filmem przed omawianym był zwariowany, awangardowy, ale także okołopolityczny Vice, więc czułem się, jakbym przerzucił się z brania kwasu na rzecz lampki koniaku, ale to nie wina Szpiega (ani Vice’a).
Koreańska produkcja nie dokonuje rewolucji w kinie szpiegowskim, nie dostarcza naładowanej adrenaliną rozrywki, nie prezentuje przemyśleń ani morału, którego wcześniej byśmy gdzieś nie widzieli lub nie słyszeli. To tradycyjna, dobrze skrojona i sumiennie przygotowana opowieść filmowa, idealnie wkomponowana w dzisiejszy klimat polityczny. Raczej tylko dla wielbicieli kina szpiegowskiego lub azjatyckiego, chociaż zarówno dla pierwszych, jak i drugich może wydawać się zbyt podobna do czegoś, co już mieli okazję oglądać.