ŚWIĘTA GÓRA. Turystyka egzystencjalna w science fiction według Alejandro Jodorowsky’ego
Żeby zrozumieć, na czym polega relacja nauki z fikcją u Jodorowsky’ego, trzeba wiedzieć, że jest on artystą holistycznym – maluje, kręci filmy, rzeźbi, tworzy teatr, jest aktorem, pisze książki i komiksy, zajmuje się alchemią, magią i medycyną oraz filozofią. Traktuje więc wiedzę o świecie całościowo, wszystko dla niego się przenika, pierwiastek ludzkiej świadomości i percepcji mają kluczowe znaczenie również dla zdarzeń, które uznawane są przez konwencjonalną naukę jako niezależne i niepoddające się (przynajmniej nie na poziomie kwantowym) oddziaływaniom psychicznym obserwatora. Dlatego w Świętej górze porządek ścisły przenika się z rzeczywistością nadprzyrodzoną, czyli widzowie spotkają się w świecie przedstawionym zarówno z prototypem maszyny – będącej w stanie odczuwać świadomy orgazm – jak i surrealistycznym misterium podróży do źródła nieśmiertelności przelęknionych śmiercią ludzi, którzy w zdobyczach wiedzy, techniki i bogactwie nie odnaleźli własnego spełnienia. Podróż ta jest naprawdę szalona, odważna, mądra oraz z pewnością wielu obrazi – zwłaszcza tych, którzy trzymają się schematów kulturowych, religijnych, gatunkowych, jakichkolwiek. Alejandro Jodorowsky stworzył kino surrealistyczne, więc mające dosłownie gdzieś wyuczone stereotypy, które inni mają za absolutne prawdy.
Trzonem fabuły jest tajemnicza podróż. Nikt nie wie do końca dlaczego, gdzie, w jakim państwie – chociaż założyć można po opowieści o pewnej biznesmence, że to Chile, żyjące od lat we wrogich stosunkach z Peru. Nie wiadomo również, skąd wziął się Alchemik – którego gra Alejandro Jodorowsky – ze swoją czerwoną wieżą. Ważne jest natomiast, że pojawił się w czasach na wskroś zdegenerowanych i szuka drużyny na niebezpieczną wyprawę. Celem jest wyspa Lotos i tajemnicza góra, na której podobno znajduje się 9 mędrców ukrywających sekret nieśmiertelnego życia. Członkowie wyprawy rekrutują się z najpotężniejszych ludzi w tamtych czasach, którzy de facto rządzą światem, pociągając zza różne sznurki. Są więc przemysłowcy-wynalazcy, politycy, biznesmeni, artyści – każdy na swój sposób skrzywiony, dbający wyłącznie o własny interes i maksymalnie wykorzystujący innych. Wydaje się, że nie ma innego sposobu, prócz wyrządzania cierpienia otoczeniu, żeby mieć wszystko. Coś jest więc generalnie źle z urządzeniem tego świata, że dopuszcza taką makabrę, jak eksperymenty na dzieciach, wojny, handel bronią, konstruowanie inteligentnych maszyn do podpowiadania ludziom, jak można lepiej zarobić, wykorzystując tanią siłę roboczą, a nawet do poruszania zwłokami mającymi udawać, że są żywe – na dodatek przykrywa całe to zło religijną otoczką, dzięki której skorumpowany kler może uzasadnić każdą podłość eschatologicznym mitem o winie, karze i odkupieniu. Alejandro Jodorowsky daje więc w pysk całej ludzkiej technokratycznej cywilizacji, łącznie z kulturą, i za pomocą obrazów piętnuje, co jest z nią nie tak.
Jednak prócz bogaczy, którzy jako członkowie wyprawy mu do tego posłużą, potrzebny był mu jeszcze jeden ważny protagonista – ktoś w rodzaju współczesnego, symbolicznego Jezusa, człowiek upadły, dręczony przez demony, te psychiczne, ale i fizyczne, którego Alchemik musi obudzić – w sensie metafizycznym. Najpierw jednak trzeba usunąć z jego ciała sterującego nim pasożyta, wtedy cały otaczający świat stanie się bardziej zrozumiały, a Złodziej (tak nazywa się bohater) przestanie tułać się po nim, kradnąc i upijając się w przydrożnym sklepie z religijnymi pamiątkami. Tak naprawdę nieco go zmuszono do wypicia zbyt dużej ilości wódki, a scena ta posłużyła reżyserowi do zaprezentowania, na czym polega degrengolada otoczenia – jaka zasada nim rządzi. Ludzie zbyt ufają bożkom. Tak więc co z tego, że w sklepiku z dewocjonaliami Maria z wąsami pije wódkę z obżerającymi się mięsem Rzymianami, a potem jak w piecie trzyma na rękach głównego bohatera-Złodzieja i jeszcze wlewa mu w gardło alkohol. Wszystko tylko po to, żeby złapać kolejnego naiwnego i za darmo zrobić odlew jego ciała w pozie ukrzyżowanego. A potem sprzedać takie pełnowymiarowe krzyżyki z zyskiem wszystkim naiwnym, którzy szukają nadziei w niebie, zamiast zająć się na poważnie swoim doczesnym życiem. Scena ta o tyle jest ważna, że po raz pierwszy prezentuje Złodzieja jako materiał zdolny do sprzeciwu, który podda się prowadzonej przez Alchemika formacji do… właśnie: do oświecenia, szansy zdobycia nieśmiertelności. Najpierw należy uświadomić sobie, że jest się własnym kałem, stąd inicjacja w wieży, polegająca na usunięciu pasożyta z karku, emblematycznym myciu odbytu oraz kąpieli inhalacyjnej z oparów gotowania własnego kału, z którego Alchemik jest w stanie zrobić złoto.
Najlepsze jednak kryje się na samej górze. Z pewnością żaden widz nie domyśli się, że zakończenie może być tak twistowe i w gruncie rzeczy proste, z mistrzowskim zabiegiem Alejandro Jodorowsky’ego godnym tylko najlepszych reżyserów. Święta góra to film trudny, ale nie bezsensownie surrealistyczny, jak wiele form współczesnej sztuki, losowo łączącej style, tematykę itp. Reżyser wśród tylu osobliwych sytuacji (np. prostytutki z szympansem w kościele) i ohydnych sekwencji (pedofil całujący rękę dziewczynki) potrafił utrzymać spójny tok narracji, która zawiera wiele elementów SF oraz wręcz przygodowych. Dobrze również rozegrał suspens, jakby chciał zaprosić widza do ważnej, metafizycznej podróży na Świętą górę wraz z tak różnymi bohaterami. Nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji, podobnie jak nikt nie spodziewa się takiego morału po uznanym za tak wysublimowanego artystycznie Alejandro Jodorowsky’ego.