SUPER MARIO BROS. FILM. W kanałach banału [RECENZJA]
Super Mario Bros. Film w zaledwie kilka dni od premiery stał się najbardziej kasowym filmem 2023 roku. Czy z wielką popularnością wiąże się wysoka jakość? Oceniamy.
Super Mario Bros. Film – po scenie ataku Bowsera na lodowe królestwo, znanej z pierwszego materiału promocyjnego – zaczyna się reklamą telewizyjną słynnych braci hydraulików, którzy w nieco cringe’owej formie zachwalają swoje usługi. Chwilę później dostajemy scenę pierwszego zlecenia – załatwionego dzięki temu klipowi. Przywodzi ona na myśl slapstickowe perypetie słynnych Minionków wytwórni Ilumination, odpowiedzialnej także za adaptację jednej z najsłynniejszych gier Nintendo, którą właśnie oglądamy.
Właściwa historia rozpoczyna się jednak, gdy Mario i Luigi – w wyniku przypadkowego zrządzenia losu – dosłownie wpadają w kanał i trafiają do obcej krainy, na którą składa się kilka wyspiarskich księstw, oddzielonych od siebie morzem. Bracia lądują w dwóch różnych miejscach, a reszta filmu będzie ich próbą odnalezienia się, zanim będzie za późno i żądny władzy Bowser nie przejmie władzy nad Grzybowym Królestwem i innymi krainami specyficznego świata. Tak mniej więcej przedstawia się fabuła animowanego filmu o najsłynniejszych hydraulikach świata, którzy pierwszy raz pojawili się na rynku w 1983 roku w serii słynnych gier Nintendo.
„It’s a Me, Mario”, czyli o sile aktorskich głosów
Zdecydowanym atutem filmu animowanego spod ręki reżyserów Aarona Horvatha, Michaela Jelenica i scenarzysty Matthew Fogela, (twórców m.in. Młodzi Tytani: Akcja!, seriali animowanych o Batmanie, czy… Minionków. Wejścia Gru), jest oryginalna obsada głosowa. Film wchodzi do Polski w dwóch wersjach językowych, a język i tembr głosu aktorów oryginalnej wersji ma bardzo duże znaczenie, więc pozwólcie, że chwilę się nad tym elementem pochylę.
Chris Pratt znalazł się w ogniu krytyki, gdy ogłoszono, że został wybrany na głos słynnego hydraulika włoskiego pochodzenia. Fani żądali wręcz, by oryginalny aktor głosowy powrócić do roli (co po części się udało, bo Charles Martinet ma małe cameo na początku obrazu), nie wierząc, że Pratt może stanąć na wysokości zadania. W gotowym filmie wyszło to jednak całkiem zgrabnie, a amerykański aktor dość dobrze wyłapał manieryzmy znanej postaci i nieźle zaprezentował je na ekranie. Dobrym wyborem był także Charlie Day jako Luigi, którego tembr głosu jest bardziej zrezygnowany i mniej optymistyczny od brata i ładnie wyłapuje neurotyzmy i strachliwość tego bohatera.
Świetnie radzi sobie też Jack Black, który nie tylko uraczył nas świetnym musicalowym momentem (o tym poniżej), ale także sprawił, że jego Bowser nabrał ciekawego rysu charakterologicznego. Jego głos znacząco zmienia się, gdy próbuje brzmieć i zachowywać się groźnie i wtedy gdy wpada w zachwyt nad księżniczką Peach, próbując jej zaimponować. Sama Anya Taylor-Joy odnajduje się nieźle jako słynna bohaterka z parasolką, chociaż w jej grze czegoś mi chyba zabrakło do pełni szczęścia. Zaskakującym był za to udział Setha Rogena, który wciela się tutaj w postać Donkey Konga, racząc go swoim specyficznie brzmiącym śmiechem. Momentami aktor wypadał idealnie w tej roli, bo jego maniera idealnie oddawała luzactwo i brawurę bohatera, a w innych jego tembr głosu zgrzytał nico z tym, co mogliśmy zobaczyć na ekranie. Znakomicie wypadł za to Keegan-Michael Key jako Toad – bohater zbudowany trochę jak Osioł ze Shreka – ze swoim hiperoptymizmem, nadpobudliwością i niezamykającymi się na moment ustami.
Oryginalna obsada aktorska jest naprawdę całkiem dobra i wyraźnie słychać, że wszyscy dobrze się bawili, oddając manieryzmy swoich postaci za pomocą sprawnej modulacji głosem. W natłoku gwiazdorskich nazwisk ekran (a przede wszystkim głośniki) kradnie jednak Juliet Jelenic jako gwiazdka Lumallee, która piskliwym i przesadnie radosnym głosem wypowiada zdania o zbliżającej się śmierci i katastrofie. Ten bohater i jego uwagi zbierały zresztą największe salwy śmiechu podczas mojego premierowego seansu. I nie bez powodu – styl wypowiedzi aktorki (oraz technika dźwięku Yuyi Takezawy, który podkładał głos pod tę postać w grach komputerowych i którego onomatopeje wklejono do nowego obrazu) – tak bardzo kontrastuje z jego optymistycznym wyglądem, że staje się to nieocenionym źródłem humoru.
Muszę też przyznać, że trochę kusi mnie, by wybrać się na ten film jeszcze w wersji z rodzimym dubbingiem, by zobaczyć czy polscy twórcy nie wycisnęli z tego materiału nieco więcej humoru niż oryginalni scenarzyści. Mam bowiem wrażenie, że był tu potencjał na więcej.
„Super Mario Bros. Film”: recenzja. Potencjał na więcej
To poczucie towarzyszyło mi zresztą przez większość seansu Super Mario Bros. Film. Są tu sceny i sekwencje świetnie nakręcone i dynamicznie poprowadzone, które na dodatek przywodzące na myśl ducha oryginalnych gier. Są też jednak momenty nadmiernie wtórne, ograne i przypominające, że podobne sceny i zagrania oglądaliśmy już w kinie wielokrotnie. W szczególności przewróciłem oczami na finałową bitwę na ulicach Nowego Jorku, tak mocno przypominała sceny z filmów superbohaterskich ostatnich kilkunastu lat. Nie bardzo zresztą rozumiałem, dlaczego akcja musi przenosić się akurat z powrotem na Brooklyn, zamiast zostać w świecie Nintendo, gdzie można by ładnie zagrać nieopatrzoną scenerią.
Wiele sekwencji w filmie Horvatha i Jelenica wygląda jak coś, co już wielokrotnie widzieliśmy na ekranie, a najciekawsze elementy były tu jedynie lekko zarysowane. Jak gdyby dając widzom przedsmak tego, co może czekać nas w sequelach i ewentualnych spin-offach. Sceny z młodą Peach zapowiadały ciekawe backstory tej postaci, mogące wyjaśnić, dlaczego dziewczyna jest jedyną istotą ludzką w królestwie pełnym specyficznych stworów. Początkowe sceny z Luigim, posiadające lekki vibe horroru, z marszu zrodziły apetyt na porządną adaptację świetnej gry Luigi’s Mansion, w której bohater – niczym prawdziwy Pogromca Duchów – musi łapać zjawy w nawiedzonym domu. Nie wiem, czy to sequel-baiting, czy lenistwo twórców, ale niezmiernie ubawiło mnie, że to właśnie elementy najmniej rozwinięte, niedopowiedziane, zaintrygowały mnie w tym filmie najbardziej.
Zresztą z pozoru niby wszystko w Super Mario Bros. Film jest na swoim miejscu, a jednak nie mogę pozbyć się wrażenia, że całości jakby brakowało serca, by prawdziwie zaangażować i oczarować widza, i to dopiero te sceny, które niejako nakreślały plany na przyszłość, rodziły największe emocje.
„Super Mario Bros. Film”: kto układał ten soundtrack?!
Bardzo ważnym elementem filmu o braciach Mario jest także ścieżka dźwiękowa. Film brzmi najlepiej, gdy w warstwę dźwiękową wplata najsłynniejsze melodie Kojiego Kondo, znane z oryginalnej gry. Twórcy umiejętnie wplatają je do filmu, stosując je jako dźwięki budzika czy nuty grane przez smutnego Bowsera na pianinie. Pojawienie się w filmie słynnego motywu Underground Theme sprawiło zaś, że specyficzne „Turu Duru Ruru” nuciłem w głowie przez tydzień.
Świetnie brzmi także utwór Peaches, w którym Bowser – specyficznym tembrem głosu frontmana zespołu Tenacious D. Jacka Blacka – oddaje miłość i niezdrową fascynację swojego bohatera. Utwór zostaje człowiekowi w głowie, dość mocno wwiercając się w uszy. Warto też wspomnieć, że niedługo po amerykańskiej premierze filmu, branżowe portale rozpisywały się o tym, jak to Peaches ma szansę na Oscara w kategorii Najlepszy Utwór Oryginalny.
Tyle drogą pochwał dla ścieżki dźwiękowej filmu Super Mario Bros. Film. Czas na naganę i niedowierzania. Obraz Horvatha i Jelenica wypełniają bowiem szlagiery lat 80. i 90., które zupełnie nie pasują do filmu ani jego akcji. Koronnym przykładem jest okropne użycie hitu Take On Me grupy A-Ha w scenie, w której bohaterowie trafiają do królestwa Donkey Konga. Jasne, to fajny utwór, ale nie dość, że nadmiernie ograny w popkulturze, to jeszcze zupełnie niepasujący do dynamicznej sekwencji jazdy samochodem po dżungli. Muzyka norweskiej grupy nijak ma się do tego, co widzimy na ekranie. Nie działa to jednak na zasadzie humorystycznego kontrastu, podbijającego komediowe elementy, co mogłoby jakoś usprawiedliwić ten wybór. Jest niemal jak puszczona przypadkowo piosenka na jednej z popularnych stacji radiowych (zresztą – gdyby tak ograć jej pojawienie się, miałbym chyba z tym utworem mniejszy problem). Jeśli twórcy chcieli jakoś podkreślić klimat pościgu i rozpędzonej jazdy autem, to mogli już dać jakiś słoneczny szlagier z którejkolwiek z części Szybkich i wściekłych, co pasowały tu dużo lepiej.
Problemy z muzyką rodzą się zresztą już w scenie otwierającej film, w której pojawia się słynne Battle Without Honor or Humanity Tomoyasu Hotei, które przygrywa w scenie walki. W sumie działa lepiej niż Take On Me, bo chociaż podbija humorystyczny wydźwięk momentu, ale nadal rodziło w mojej głowie pewien zgrzyt, bo utwór jest dla mnie tak nierozerwalnie związany z pierwszą częścią Kill Billa, że tutaj zdaje się zupełnie nie pasować.
Inną kwestią pozostaje użycie No Sleep Till Brooklyn grupy Beastie Boys. Lubię ich muzykę, ale używanie ich kawałków w co trzecim filmie – pamiętacie strasznie niepasujące Sabotage w Star Trek. W nieznane*? – paradoksalnie trochę umniejsza ich utworom. W tym wypadku wydaje się też nadmiernym pójściem na łatwiznę – bohaterowie muszą bowiem jak najszybciej dostać się do tej dzielnicy Nowego Jorku. Użycie akurat tego kawałka rodzi też w głowach fanów Marvela niezwykle ciekawe skojarzenia – dokładnie ten utwór pojawia się przecież w jednej ze scen trzecich Strażników Galaktyki, czyli innego filmu tej wiosny, w którym główną rolę gra Chris Pratt. To akurat w sumie niezły smaczek, choć nadal nie umniejsza pewnego lenistwa osoby odpowiedzialnej za ścieżkę dźwiękową Super Mario Bros. Film.
„Super Mario Bros. Film”: oceniamy film animowany o słynnym hydrauliku
Nowy film o Mario i Luigim to produkcja bezpieczna, wtórna, bojąca się zaryzykować i idąca dość dobrze utartym schematem. Sekwencjom brakuje polotu i serducha, by w pełni zaangażować i bawić, tak jak byśmy sobie tego życzyli. Niby jest OK, niby elementy tej układanki się zgadzają, ale całość zionie jakąś dziwną pustką. Być może w następnych częściach i potencjalnych spin-offach, twórcy puszczą wodze fantazji i dodadzą tej opowieści odrobiny szaleństwa. Na razie jest poprawnie do bólu.
Na dodatek swoim stylem i sposobem opowiadania film wydaje się spóźniony o jakieś dwie czy nawet trzy dekady. Może, gdyby w tej formie wyszedł na początku lat 2000., miałby potencjał, żeby stać się cult-classic (choć i tak w przedbiegach przegrywa ze Shrekiem, więc może nie jest to aż tak pewne?). W 2023 roku jednak nie robi już żadnego większego wrażenia. Wydaje mi się zresztą, że Super Mario Bros. Film miał przynieść widzom tę radość, którą finalnie przysporzył odbiorcom Dungeons & Dragons: Złodziejski honor, czyli inny film, bazujący na słynnej grze komputerowej.
Nowy film o Mario jest zwyczajnie poprawny. Co w kontekście dzieła z takim potencjałem, brzmi raczej jak obelga.
PS Po w pełni wyprzedanym seansie w warszawskiej Arkadii, tuż po pojawieniu się napisów końcowych, byłem świadkiem następującej scenki. „Tato, no błagam cię, no” – wyrwało się z ust siedmioletniego chłopca, który nie czekał na sceny po napisach (są dwie), tylko poirytowany już poganiał swojego rodziciela, aby jak najszybciej wyjść z sali kinowej.
PPS Muzyczna uwaga na marginesie:
*Co w sumie niezwykle mnie ubawiło, bo miałem wrażenie, że użycie „Sabotage” w „Star Treku” było odpowiedzią na to, co James Gunn zrobił w pierwszych „Strażnikach” ze ścieżką dźwiękową, zupełnie pomijając kontekst, dlatego tam muzyka działała perfekcyjnie. Reżyser, umieszczając więc hit Beastie Boysów w finałowym filmie swojej gwiezdnej sagi, zdawał się nieco komentować ten fakt.