SZYBCY I WŚCIEKLI 10. Jazda na autopilocie [RECENZJA]
FAST X, czyli dziesiąta odsłona wysokooktanowej, blockbusterowej serii wjechała właśnie z piskiem opon do polskich kin. Jak wypadła nowa odsłona przygód Dominica Toretto i jego ekip… wróć – rodziny? Oceniamy.
Szybcy i wściekli to filmowa seria zapoczątkowana skromnym filmem Roba Cohena z 2001 roku. „Fast Saga” zrewolucjonizowała samą siebie gdzieś w połowie. Z kilku luźno powiązanych ze sobą opowieści o wyścigach ulicznych w trzech miastach świata (Los Angeles, Miami i Tokio) za sprawą scenarzysty i reżysera Justina Lina przerodziła się w opowieść o grupie najemników raz za razem ratujących kolejne kraje, a potem świat przed nowymi niebezpieczeństwami, które grożą globalnemu pokojowi. Ekipa Dominica Toretto została zwerbowana przez enigmatyczną Agencję, która działa na rzecz zachowania światowego bezpieczeństwa. Dzięki temu bohaterowie podróżowali po całym świecie, wykonując misje niemożliwe w różnych szerokościach geograficznych. Kolejne filmy umiejętnie podnosiły poprzeczkę, w piękny sposób miksując elementy poważne z tymi niepoważnymi i dając widzom niczym nieskrępowaną rozrywkę wysokiej klasy.
Wszystko działało niczym w dobrze naoliwionej maszynie, a seria nie straciła impetu, nawet gdy w tragicznych okolicznościach w 2013 zginął Paul Walker – jedna z niezaprzeczalnych gwiazd serii. Ba! Szybcy i wściekli 7 bardzo umiejętnie poradzili sobie z życiową tragedią, oddając przepiękny hołd przyjacielowi i dając widzom najlepszy film całej serii, który stoi na podium nawet wyżej niż doskonała „piątka”. Kłopoty zaczęły się gdzieś po ósmej odsłonie serii, gdy Vin Diesel i Dwayne „The Rock” Johnson pokłócili się tak bardzo, że nie byli w stanie już pracować razem na tym samym planie. Z powodu tej scysji dostaliśmy dwa filmy: Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw oraz Fast 9, które powierzchownie wyglądały równie dobrze, co poprzednie odsłony, ale podskórnie można było czuć, że obu czegoś brakuje. Dynamika relacji obu panów oraz niezaprzeczalny luz i nonszalancja, z jaką „The Rock” grał swojego bohatera, były tej serii zwyczajnie potrzebne, by pozwolić materiałowi wnieść się na wyżyny rozrywki. Bez niego całości brakuje wyrazistości i odpowiedniego nawiasu tak zwanego „zawieszenia niewiary”, by bawić się tak dobrze, jak kiedyś. W tych warunkach wkraczamy w odcinek numer 10.
Podobne:
„Szybcy i wściekli 10”: Remake, remix, requel
Fast X zapowiadany był przez twórców jako tak epickie zwieńczenie sagi, że na dobre opowiedzenie tej historii potrzeba nie jednego a dwóch filmów*. W tym kontekście nie zaskakuje więc, że „dziesiątka” rozpoczyna się scenami wieńczącymi odcinek piąty – z przesadzoną i rozpędzoną sekwencję kradzieży sejfu i jazdą z pancernym obiektem po ulicach Rio De Janeiro. Szybcy i wściekli 10 mieli działać jako zwieńczenie rozpoczętej wtedy historii i stanowić kropkę nad i wielowątkowej opowieści. Z tego powodu nie dziwi też, że nowy reżyser – Louis Leterrier (znany z dwóch filmów Transporter, Iluzji czy Incredible Hulk) próbuje w swoim filmie zmiksować elementy chwalone w ostatnich pięciu odsłonach i dać nam nowy, smakowity kąsek ulepiony z tych samych składników. Sęk tkwi w tym, że robi to trochę bez wyczucia i nie do końca rozumiejąc, co sprawiało, że poprzednie filmy tak świetnie działały. W pewnym momencie z ekranu padnie nawet zdanie, które zdaje się dość dobrze oddawać styl nowego dzieła:
Czasy, gdy jeden facet za kółkiem mógł coś zdziałać i zmienić świat, już dawno minęły.
Fast X momentami wygląda właśnie jak film bez kierowcy; produkcja jadąca na totalnym autopilocie, czy idąc za bardziej współczesnym przykładem, coraz częściej wykorzystywanym przy opisywaniu dzieł kultury – jak gdyby jakiś system AI dostał komendę „wygeneruj” mi sequel Szybkich i wściekłych, i jak to maszyna: pozbawił całe przedsięwzięcie ludzkich uczuć.
„Szybcy i wściekli 10”: W świecie telenoweli
Wielką siłą serii była bowiem sama chemia między bohaterami oraz nieco może wyświechtana, ale jednak piekielnie przekonująca instytucja „rodziny”. To właśnie one, wraz z doskonale prowadzonymi scenami akcji, rodziły nasze największe emocje. W poprzednich filmach zwyczajnie lubiliśmy tych bohaterów i przejmowaliśmy się ich losem, bo wiązała nas z nimi jakaś więź emocjonalna. Stawka, o jaką toczyła się akcja, też była podwójna: światowy pokój był stawiany na równi z ratowaniem najbliższych – osób, które jako widzowie też poznaliśmy i polubiliśmy, bo każdy miał tu swoją wyrazistą osobowość i zestaw konkretnych, jasno zdefiniowanych cech.
Teraz niektóre z postaci, które oglądamy na ekranie, to jedynie kopie kopii prawdziwych bohaterów, a ich jedyną cechą charakteru jest… nazwisko, które noszą. Bohaterowie Brie Larson i Alana Ritchsona przywodzące na myśl inne, ciekawsze i lepiej zbudowane postacie sprzed lat, które należą do tego samego rodu. W nowym filmie pojawia się kilka nowych postaci, które w jakiś sposób związane są z tymi, które poznaliśmy już wcześniej. Same nie niosą jeszcze zbyt wielu wyrazistych cech charakteru, byśmy mogli w ogóle cokolwiek o nich powiedzieć. (Być może jednak rozwiną się jeszcze w kolejnej części, ale na razie nie wygląda to zbyt dobrze).
Nagłe pojawienie się zapomnianych członków rodziny to znany element telenowel, które nie wiedząc już, w jaki sposób budować dramaturgię między dotychczasowymi postaciami, wprowadzały nieoczekiwanie bohaterów spokrewnionych z pozostałymi. Dokładnie na takiej zasadzie wprowadzana jest większość nowych postaci w serii Szybcy i wściekli, co powoli zaczyna już nieco denerwować.
Na dodatek w poprzednim odcinku doszło też do, hucznie zapowiadanego w samych trailerach, zmartwychwstania Hana (Sung Kang). Niby fajnie i zgodnie z linią życzeń fanów, ale… co z tego, skoro ten bohater nie ma w najnowszym filmie absolutnie nic do robienia? To samo tyczy się cameo Rity Moreno jako nestorki rodu Toretto. Niby fajnie, że znana i uznana aktorka dostała szansę zarobku w blockbusterowej serii, ale jej filmowa postać jest tu absolutnie zbędna.
Poruszając kwestię bycia kopią kopii, nie sposób nie pochylić się także nad Tejem (Chris „Ludacris” Bridges) i Romanem (Tyrese Gibson), którzy od kilku odcinków nie przechodzą już żadnej przemiany i w zasadzie w kółko zachowują się w ten sam sposób. Tyle że ich dowcipy, które mogły bawić jeszcze kilka lat temu, coraz bardziej mijają się z dzisiejszą rzeczywistością i wywołują jedynie przewracanie oczami, a nie prawdziwe emocje. Są trochę jak szkolne błazny, które w kółko powtarzają ten sam dowcip, licząc, że za 78 razem będzie on tak samo zabawny, jak za pierwszym.
„Szybcy i wściekli 10”: „I’m Dante. Enchanté”
Z tego aktorskiego zastoju znacząco wybija się zaś Jason Momoa jako Dante, syn Hernana Reyesa, przeciwnika bohaterów z doskonałej „piątki”. Słynny aktor gra w tym filmie bohatera tak różnorodnego i zachowującego się inaczej w niemal każdej scenie, jak gdyby tworzył w zasadzie dwie, a może nawet trzy postaci. Na Twitterze przeczytałem porównanie, że Dante miał być trochę jak Joker ze świata DC Comics. Choć nie pomyślałem o tym w trakcie seansu, muszę przyznać, że coś jest w tym porównaniu. Szalone zachowanie mężczyzny, który z uśmiechem na ustach wymierza innym ból i każe swoim przeciwnikom wybierać, kogo chcą uratować, rzeczywiście może przywodzić na myśl słynnego przeciwnika Batmana. Na dodatek Dante dostaje przedziwną scenę, w której maluje paznokcie u nóg dwóm trupom (sic!), gdy siedzi w kolorowych ciuchach i z fikuśnie zawiązanymi w dwa koki włosami i rzuca uwagi o tym, że „prawdziwi mężczyźni nie boją się odrobiny koloru”. Scena jest przedziwna i jak gdyby z zupełnie innego porządku niż cały film, ale podkreśla też szaleństwo i nieobliczalność bohatera.
W innych momentach w grze Momoy czuć też energię słynnego kapitana Jacka Sparrowa z filmów o Piratach z Karaibów, a chwilami Dante zachowuje się jak postać aktora ze średnio udanego The Bad Batch, w którym Amerykanin też grał wbrew swojemu typowi i wyglądowi, tworząc wyjątkowo czułą postać.
Wyraźnie widać też, że Jason Momoa świetnie czuł się na planie, umiejętnie bawiąc się swoją postacią i próbując na różne sposoby budować jego nieobliczalność. Efekt jest nieco zaskakujący, bo trudno dokładnie sklasyfikować tego bohatera i w pełni go zrozumieć, ale trzeba przyznać, że Dante jest chociaż jedyną *wyrazistą* postacią Fast X, co w sumie zasługuje na pewną pochwałę. Od końca seansu w mojej głowie niemal na stałym repeatcie pojawia się też moment, w którym bohater przedstawia się swojemu wrogowi, mówiąc: „I’m Dante. Enchanté” i robiąc przy tym piruet. Mały, piękny moment.
„Szybcy i wściekli 10”: recenzja. Jazda na autopilocie
Szybcy i wściekli 10 to film prowadzony wedle znanej formuły, wypracowanej przez poprzednie filmy. Teraz jednak produkcja jedzie na oparach starych pomysłów, niewiele dając nowego od siebie. Temu, co widzimy na ekranie w „dziesiątce”, zwyczajnie brakuje polotu. Myślę, że częścią problemu jest *zbyt szybkie* reagowanie na potrzeby fanów. Gdy internet śmiał się, że „jeszcze tylko brakuje, by samochodami polecieli w kosmos”, już w następnym odcinku pojawiła się dokładnie taka scena. Przesadzona, ale nawet zabawna. Problem z tym, że ten moment pojawił się już w „dziewiątce”, jest taki, że twórcy nie mają zbytnio pomysłu, jak to teraz przebić. Co więcej – decydują się otwarcie wyśmiać ten moment w wyjątkowo nieśmiesznym i dość cringe’owym fragmencie, który rozgrywa się w podrzędnym salonie internetowym gdzieś w Londynie. W zamierzeniu miało to być zabawne, ale punchline w ogóle nie ląduje i pozostawia tylko wrażenie, jak gdyby cykady brzmiały gdzieś w tle. I znów – rozumiem zamysł i pomysł na wyśmianie tego elementu wprost, ale trzeba było to zrobić z większym wyczuciem i sensem. Chociażby – przy kolejnej szalonej akcji, a nie w dość trywialnym i nieangażującym momencie.
Tego typu chwil jest tu co niemiara, a każda kolejna scena, nakręcona wedle podobnych zasad, przypomina, że Justin Lin i James Wan, a nawet F. Gary Gray, reżyser „ósemki”, zrobili to już wcześniej dużo lepiej. Co tym mocniej uwypukla nam nie tylko wtórność (która w pewien sposób jest wpisana w tę serię), co jeszcze pewną twórczą nieumiejętność reżysera, który nie umiał nadać tym scenom nowego rysu i charakteru.
„Szybcy i wściekli 10”: oceniamy najnowszy film blockbusterowej serii
Fast X próbuje być filmem na zasadach „the best of”, w którym w nowym kontekście pojawiają się sceny i motywy nawiązujące do podobnych rozwiązań znanych z poprzednich części. Z tego powodu niektóre zostają wręcz wprost wzięte z poprzednich filmów. Tak jak w scenach otwierających, które przypominają wydarzenia z „piątki”. Jeśli jednak retrospekcje do poprzednich odsłon są najlepszą częścią twojego obrazu, to wiedz, że coś się dzieje.
Zachwycony częścią piątą pisałem w 2011 roku: „Jeśli kolejne części będą wyglądać tak, jak ta odsłona, to niech kręcą na potęgę”. I rzeczywiście kręcą. Tyle że dziesiąta część słynnego cyklu nie wygląda już tak dobrze, jak „piątka”, co widać tym mocniej, że film nie tylko rozpoczyna się scenami kulminacyjnymi tamtego obrazu, co jeszcze wiele scen rozgrywa się w tych samych lokalizacjach.
Wszystko to zaskakuje przede wszystkim dlatego, że „dziesiątka” miała być „tak epickim zwieńczeniem” serii, że aż trzeba ją było rozbić na dwa filmy. *Co więcej – po premierze w Rzymie Vin Diesel mówił, że wytwórni tak bardzo spodobała się najnowsza część, że teraz rozważają nawet powstanie trylogii zamiast dyptyku. Jedyne, o czym myślałem po seansie Fast X, to czy my serio widzieliśmy ten sam film? Przedziwne.
PS Mam wrażenie, że co bym nie napisał o „dziesiątce”, to i tak kto ma zobaczyć ten film, ten go zobaczy. Kto zaś nie jest pasjonatem serii, raczej i tak na nią nie pójdzie. Ja sam mam wrażenie, że piszę te słowa już drogą rozpędu, bo stworzyłem w swoim życiu recenzje każdej odsłony tego cyklu (poza „dziewiątką”, która dostała tylko krótką wzmiankę na Instagramie) i jakoś tak chciałem dochować tej świeckiej tradycji.