STALINGRAD (1993)
Siła produkcji wojennych tkwi nie tylko w rozmachu scen batalistycznych. Realizacyjny środek ciężkości twórcy przesuwać mogą dowolnie, manewrując między spektakularnymi pojedynkami a dramatem jednostki. Każda z opcji oferuje podobne przeżycia, lecz śledząc na ekranie rozterki ludzi rzuconych w wojenną zawieruchę, możemy lepiej wczuć się w ich położenie. Bezimienne masy stanowią o epickim rozmachu, lecz to przeżycia poszczególnych bohaterów przemawiają do widza w najbardziej naturalny sposób. W przypadku obrazu Josepha Vilsmaiera dramat żołnierzy zilustrowany jest jako głęboka, postępująca trauma.
Młody porucznik Hans von Witzland (Thomas Kretschmann) zostaje przydzielony do batalionu niemieckich żołnierzy, którzy z wypoczynku we Włoszech zostają wysłani na front wschodni. Podróż koleją na teren Związku Radzieckiego przebiega we względnym spokoju, lecz nie bez obaw. Oddział von Witzlanda ma brać udział w walkach o zdobycie Stalingradu.
Reżyser zrealizował swój obraz skupiając się na poczynaniach małej grupy niemieckich wojskowych, którzy w ogromie przedłużającej się batalii wystawiani są na coraz większą próbę. Początkowo oderwani od odpoczynku w gorącej Italii, trafiają do nieprzyjaznego, coraz zimniejszego kraju. W zamyśle kilkudniowe starcie niemiłosiernie się przedłuża, na dodatek od początku pojedynki z sowietami są wyjątkowo krwawe i wyniszczające. Każdy członek grupy Witzlanda zostaje scharakteryzowany na tyle, by odbiorca poznał jego pobudki i to, jakim jest typem człowieka. Pod tym względem jest – rzecz jasna – dość różnorodnie. Rollo (Jochen Nickel) jest nieco narwanym, lecz twardym człowiekiem. Fritz Reiser (Dominique Horwitz) to typ spokojny i poczciwy, ale na głowę wchodzić sobie nie pozwala. GG (Sebastian Rudolph), jako ten młodszy, pozostaje na boku, jest też słabszy od innych. W opozycji do bohaterów (pomijając Sowietów) staje apodyktyczny i zawzięty kapitan Haller. Gdy podczas starcia jeden z żołnierzy zostaje ciężko ranny, w przepełnionym lazarecie Reiser traci panowanie nad sobą i zaczyna grozić bronią sanitariuszowi. Obecny przy tym kapitan Haller nie pozostawia tej sytuacji bez wyciągnięcia konsekwencji. Porucznik von Witzland i jego żołnierze trafiają do kompanii karnej. W dodatku nadchodzi zima.
Ten pesymistyczny scenariusz potęguje twardy, specyficzny język niemieckich żołnierzy. Rosyjski język, obecny często w Stalingradzie jest śpiewny i przyjemny dla ucha, co kontrastuje z mową armii Trzeciej Rzeszy. Od strony plastycznej także niemiecka produkcja jest chłodna, niczym zmrożona tajga. Stonowane barwy, zasadniczo brak ujęć w pełnym słońcu, wszechobecne szare mundury i ogrom zniszczeń tworzą przygnębiające miejsce akcji. W równym stopniu do budowy klimatu filmu przysłużyła się mroczna i stonowana muzyka Enjotta Schneidera.
Stalingrad Vilsmaiera, oprócz skrupulatnej ilustracji kondycji ludzkiej, ze sporym rozmachem ukazuje ogrom zniszczeń wojennych. Reżyser nie stawia w tej kwestii na efekciarstwo, lecz stara się przedstawić pole bitwy jako absolutnie nieprzyjazne miejsce, w którym człowiek ma być jedną z maszyn siejących zniszczenie. Ludzkie odruchy zostają stłumione, czasem wręcz źle widziane. Właśnie to jest siłą tej produkcji, z tego powodu jest to też film istotny wśród wojennych obrazów.