SONIC. SZYBKI JAK BŁYSKAWICA. Udana ucieczka przed katastrofą
Stworzenie filmu na podstawie gry video to wciąż dla Hollywood praktycznie misja niemożliwa. Niby materiał już działa jako narracja, ale gdy podczas sesji gracz uzupełniał sobie niedociągnięcia fabularne i często pretekstową charakteryzację postaci wyobraźnią oraz uwagą skupioną na manualnych akrobacjach paluchami, na ekranie kinowym wszystkie te różnice pomiędzy mediami wyłażą na całego. Z tego powodu kolejne próby ufilmowienia gier rozbijają się o prostackie schematy gatunkowe albo, jeszcze gorzej, o usilne próby przeniesienia wirtualnej mechaniki na ekran, przez co sfrustrowany widz czuje się, jakby oglądał gameplay z gry, nie mając wpływu na akcję.
W ostatnim czasie w takiej nijakości rozpłynęła się m.in. kolejna wersja Tomb Raidera z niezłą Alicią Vikander, gdzie zasadniczo dostaliśmy odbębnienie kolejnych poziomów z ostatniego rebootu serii, czy Detektyw Pikachu – z marketingowo tulaśnym bohaterem i odwracającymi uwagę dziesiątkami stworków, ale emocjonalnie zbyt wykalkulowanym.
I teraz do kin wbija Sonic – projekt zapowiadający się na wybitną tragedię. Powstawał długi czas w bólach, a design postaci spotkał się z tak okrutnym przyjęciem po zwiastunach, że studio musiało przeznaczyć kolejne miliony dolarów na kosztowne i kompletne zmiany, co jest ewenementem w historii kina. Dodatkowo sama postać superszybkiego jeża SEGI nie ma tej samej pozycji wyjściowej co postacie z konkurencyjnego Nintendo, dlatego obawy względem sukcesu tego potencjalnego koszmaru wydawały się w pełni uzasadnione.
A tu klops, bo filmowy Sonic jest naprawdę fajną przygodą.
Debiutujący pełnym metrażem Jeff Fowler wyraźnie wziął sobie do serca fakt, że zaoranie tego projektu przez zbytnie kombinacje to dobijanie sobie gwoździ do wieka trumny już na starcie kariery, więc zamiast łapać milion srok za ogon i błagać widzów o chociaż odrobinę miłości, sam postanowił się nią podzielić. Bo ten projekt to zgrabna laurka dla marki, która jednak nie jest tylko łechtaniem fanów, ale dobrze balansuje pomiędzy elementami dobieranymi z mitologii Sonica, wartką narracją i uczciwą stroną emocjonalną. Fabuła jest prosta – jeż z innego wymiaru (albo planety) musi uciekać przed niezidentyfikowanym wielkim zagrożeniem i trafia na Ziemię. Tutaj ukrywa się w małym amerykańskim mieście, gdzie chłonie naszą kulturę i obserwuje mieszkańców. W końcu jednak lata odosobnienia dają o sobie znać i w przypływie frustracji przypadkowo zwraca na siebie uwagę wojska oraz reprezentującego je mocno niestabilnego doktora Robotnika (Jim Carrey). Te wydarzenia łączą jego drogę z policjantem Tomem Wachowskim (James Mardsen), co skutkuje wymuszoną wspólną podróżą do San Francisco.
Podobne wpisy
Nie ma tu kombinacji – jest jakiś magiczny dynks, docieranie się przyjaźni, przerysowany złoczyńca – ale Fowler, w duchu gier, przez cały seans utrzymuje naprawdę świetne tempo narracji. Unika też niepotrzebnego ładowania ekspozycyjnej waty – nośnikiem emocji staje się akcja. Jasne, fabuła jest pretekstowa, a żarty momentami bardzo suchutkie, jednak ani na moment film nie schodzi poniżej niezłego poziomu. Brak tutaj naprawdę spektakularnych rozwiązań, które pozwoliłyby produkcji na dłużej zagościć w głowie widza, ale doznanie tej historii w kinie stanowi po prostu miłe doświadczenie. To taka zdrowa dawka rozrywkowej glukozy – CGI w scenach bieganych robi naprawdę konkretne wrażenie (tak błyskotliwego przedstawienia superszybkości nie było w kinie od czasu X-Men: Przeszłość, która nadejdzie) – a przy tym twórcy nie tracą z radaru postaci. Nowa wersja Sonica jest urocza i dostaje konkretny charakter – oryginalny jeż był uosobieniem nadpobudliwych lat 90., ekstremalnie pewnym siebie, a w wersji filmowej zyskuje ludzkie poczucie samotności i pragnienie bliskości. Niby jest niebieskim stworem z komputera, a łapałem się na tym, że trzymałem kciuki, żeby mu to kumplostwo w końcu było dane. A to ważne dla dzieciaków, bo coś w głowie zostawia. I jasne, na pierwszym miejscu jest tutaj dynamiczna akcja, ale serca nie pożałowano.
Sonic z głosem Bena Schwartza to fajna postać, sprzeda multum zabawek, ale pierwsze skrzypce gra tutaj zwichrowany Jim Carrey, dla którego wyraźnie był to powrót do czasów bezczelnego ekranowego wariactwa znanego z Maski albo Batman Forever. Jego Robotnik to nieprzewidywalny i zadufany w sobie dziwak, który co rusz odstawia jakieś absurdalne akcje – a to zatańczy, wywijając łapami podczas złolowania, a to sprzeda komuś piąchę w brzuch. Jest to głupie, jest to również piękne. Brakowało mi takiego Carreya na ekranie – i w dużej dawce by pewnie męczył, ale tutaj jest tego zdziwaczenia w sam raz, a zabawa w Toma i Jerry’ego z Sonikiem po prostu bawi.
I szkoda, że do intensywności tych postaci nie dopasowują się inne elementy filmu – James Marsden zwyczajnie zalepia w scenariuszu miejsce „tego gościa”, podobnie jak drugi plan, który jest, żeby być; scenariusz, obdarty z energii Sonica i Carreya, wygląda naprawdę licho, a scenografia to niestety bieda. Detektyw Pikachu mimo takiej sobie narracji aż kipiał energią świata przedstawionego – tutaj natomiast nie ma zasadniczo nic, na czym można by zawiesić oko.
Sonic umknął przed tragedią, szanuję zaparcie Fowlera. To naprawdę syty zastrzyk energii – jednorazowy, niezbyt oryginalny, ale bezsprzecznie dopakowany miłością do postaci i dający czyściutką filmową radochę. Dzieciaki powinny być seansem zachwycone, bo stymulacja wizualna dostarcza emocji, a Sonic to taki brat z innego ojca i matki. Miłe, bezpretensjonalne kino ciągłego ruchu, które do grupy docelowej powinno trafić bezproblemowo. I oczywiście szkoda, że nie podkręcono growej oryginalności (może akcja na planecie Sonica zamiast nużącego USA?), ale wstęp w takiej formie daje marce nadzieję na dalsze bytowanie.
PS Brak wersji z napisami do wyboru w kinach to kryminał. Sonic się uratował, ale zachowanie UIP to już katastrofa.