BASTION. Stephen King proroczo o pandemii
Jakikolwiek by nowy Bastion nie był, jedno trzeba przyznać jego twórcom – idealnie wpisali się z tematyką serialu we współczesny krajobraz pandemicznego kryzysu. Wiadomo jednak, że jest w tym więcej przypadku niż celowego działania – produkcja nowej serii stacji CBS ruszyła bowiem już we wrześniu 2019 roku, czyli w okresie, gdy jeszcze nikt nie przypuszczał, że wirus z Wuhan narobi na świecie takiego spustoszenia. Sam serial oparty został na słynnej książce Stephena Kinga z 1978 roku, więc wypada jedynie pogratulować, zarówno autorowi – profetyczności, jak i twórcom nowej serii – idealnego zgrania z duchem czasu.
Z tego też względu, oglądając Bastion, można odnieść wrażenie swoistego déjà vu, odpowiednio jednak wyolbrzymionego, albowiem w branej na warsztat epidemii ani maseczki, ani obostrzenia ostatecznie nie zdały rezultatu. Gdzieś z tyłu głowy, podczas seansu, siłą rzeczy pobrzmiewa pytanie o to, czy właśnie tak dramatycznie mogłaby wyglądać skrajna wersja COVID-19? Zaczyna się niewinnie, bo od zwykłego kataru, który zresztą jest przez wielu lekceważony. Kończy się jednak na globalnej katastrofie. Nowa supergrypa, nazywana Kapitanem Tripsem, zdołała wybić 99 procent populacji, pozostawiając przy życiu jedynie tych, którzy posiadają wrodzoną odporność na wirusa. Ocalali podzieli się na dwa obozy – jedni, niczym w biblijnej Sodomie i Gomorze, praktykują rozpustę, widząc w postapokaliptycznej rzeczywistości szansę na jedyną prawdziwą wolność, a drudzy tworzą komunę opartą na prawie, porządku i miłości bliźniego, kierując się marzeniem o mitycznej Arkadii.
Podobne wpisy
Za długo żyję na tym świecie, by nie wiedzieć, że nie składa się on tylko z czerni i bieli. Wszystko zdaje się względne. Jeśli złodziej wyciąga rękę po jabłko, a prawo chce mu tę rękę uciąć, często pomijany jest przy tym fakt, że to pewnie głód skierował złodzieja do złamania zasad. Umówmy się jednak co do jednego – budowanie kultury na dualizmie, rozumianym poprzez tradycyjny podział moralności na dobro i zło, wprowadziło do świata porządek, ale niekoniecznie odzwierciedliło to, co drzemie w naturze wszelkich organizmów żywych. To wybory determinują to, jacy jesteśmy. Wybory mogą być zarówno dobre, jak i złe, ale niemal zawsze są po prostu adekwatne do sytuacji, zgodne z naszym wnętrzem. Zostawmy to jednak, by pójść tokiem myślenia Stephena Kinga. Myślę, że gdy pisał Bastion, jego celem było odpowiedzenie na kluczowe w wymiarze naszej egzystencji pytanie – czy istnieje dobro tak pojemne i silne, że jest w stanie rzucić uzdrawiające światło na każdego z nas, oraz czy istnieje zło tak bezwzględne i przerażające, że wystarczy nam raz pogrążyć się w jego cieniu, by na zawsze zostać potępionym. Jeśli tak, to której sile korzystniej jest zawierzyć – tej, która zachęca do pracy, budowania fundamentów i daje jabłko dopiero wówczas, gdy samemu zasieje się drzewo, czy też tej, która zachęca do szybkiej, acz ulotnej uciechy, dokonanej w zmysłowym porywie?
Mimo że twórcy bardzo się starali nadać serialowi odpowiedniej głębi, jego podstawowym problemem jest skrótowość względem książkowego oryginału. Żeby była jasność – znawcą książki nie jestem, gdyż zbyt małą miałem z nią styczność, ale na tyle dużo się z Kingiem zdołałem obyć, by wiedzieć, czym wyróżnia się jego twórczość. A wyróżnia się budowaniem otoczki. Paradoksalnie Kinga nie tyle interesuje finał podróży bohatera i to, jakie odpowiedzi spotka, ale sama podróż, jej niuanse, konteksty, odniesienia. Stąd zamiłowanie do przeróżnych pobocznych wątków, retrospekcji i wydarzeń poszerzających świat przedstawiony o nowe punkty widzenia. Twórcy serialowej adaptacji musieli jednak pociąć tę historię odpowiednio do tempa dziesięcioodcinkowej serii i to niestety przyczyniło się do wykastrowania jej z tego, co w Kingu najlepsze. Skupiono się na konkretach, każdy odcinek popycha historię o krok dalej. Da się jednak wyczuć, że pomiędzy odcinkami dzieje się znacznie, znacznie więcej.
Dopóki jednak czerpałem radość z seansów, dopóty nie zawracałem sobie zbytnio głowy tym, na ile dobre dla całości produkcji decyzje podjęli scenarzyści podczas adaptowania materiału źródłowego. Najtrudniej jest na początku, gdy serial bardzo powoli się rozkręca, szuka swoich bohaterów oraz głównej linii fabularnej, po której będzie już podążał do końca. Najciekawszy jest akt środkowy, z kulminacją, która ma miejsce w odcinku ósmym, gdyż to wówczas mamy właśnie do czynienia z kluczową intrygą, doprowadzającą do konfrontacji dwóch, kontrastujących ze sobą światów. Brak tu jednak czytelnego katharsis, brak tu puenty nakłaniającej do wyciągnięcia z seansu czegoś więcej niż truizm o białym dobru i czarnym złu, który nie uwzględnia jakichkolwiek odcieni szarości i innych niuansów ludzkiej natury. Wiem, że należy Bastion odbierać przede wszystkim symbolicznie, wszak Flagg to diabeł, a matka Abigail to nasz anioł stróż, całość z kolei ma mocną podbudowę biblijną, niemniej serial jest w tej symbolice momentami tak nachalny i łopatologiczny, że odbiera mu to powagę.
Seans ratują bardzo ciekawe występy aktorskie. Warto podkreślić, że serial stacji CBS został bardzo dobrze obsadzony. Mamy ponownie okazję zobaczyć w akcji Whoopie Goldberg, gwiazdę lat 90., która w kinie nowego milenium jest zdecydowanie mniej aktywna. Tu w roli wieszczki radzi sobie przyzwoicie, acz bez magii. Nową interpretację Randalla Flagga (nową, gdyż z racji tego, iż jest to postać u Kinga powracająca, mieliśmy go okazję wcześniej oglądać w interpretacji Matthew McConaugheya w Mrocznej wieży) stworzył Alexander Skarsgård, który po Wielkich kłamstewkach bardzo wiarygodnie wygląda w roli oprawcy i uosobienia zła. Amber Heard dostała rolę adekwatną do swoich umiejętności i sytuacji życiowej, wciela się bowiem w kobietę… wyraźnie zagubioną, zbaczającą na złą ścieżkę. W obsadzie poza nimi także: sympatyczna Odessa Young, solidny Jovan Adepo oraz zgrywający mądralę Greg Kinnear. Natomiast mnie najbardziej przykuły do ekranu kreacje takich aktorów jak Owen Teague oraz Nat Wolff, którzy pomimo nieporównanie krótszego aktorskiego stażu od reszty obsady zdołali stworzyć najbardziej charakterystyczne postacie, pozostające, dodajmy, we władaniu Złego.
Bastion to serial przyzwoity, dobrze zrealizowany, dobrze zagrany. Miewa problemy scenariuszowe wynikające z przymusu skrócenia materiału źródłowego, przez co można odnieść wrażenie, iż niektóre wątki zostały zbyt słabo pogłębione, inne z kolei zbyt szybko się kończą. Niemniej nie żałuję czasu spędzonego z tą produkcją, nawet jeśli nie wniosła ona do mojego żywota zupełnie niczego odkrywczego. Choć jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że od adaptacji prozy Stephena Kinga winno się wymagać znacznie więcej. Jak jednak pokazał przykład wspominanej Mrocznej wieży – im obszerniejsza i ważniejsza dla Kinga książka, tym trudniej jest przełożyć ją na język filmu.