SONG TO SONG. Jak uciec przed nicością?
Song to Song już od momentu, gdy upubliczniono pierwsze informacje na jego temat, zdawał się dźwigać potworne brzemię. Gdzieś między olbrzymim sukcesem zeszłorocznego La La Landu, poruszającego w gruncie rzeczy tę samą tematykę, a charakterystycznym dla Malicka stylem, który nijak ma się do – zdawałoby się – błahego muzycznego romansu, znajdowała się pozorna miałkość historii, wynikająca ze sztampowego zarysu fabuły. Porównanie typowego musicalu do dramatu muzycznego jest tu dość niefortunne, jednak filmy te łączy więcej, niż mogłoby się wydawać, a moim faworytem zdecydowanie jest Song to Song.
Podobne wpisy
Terrence Malick, jak wielu topowych twórców filmowych, wyrobił sobie styl niepozwalający na bezkrytyczne przyswajanie kolejnych jego dzieł, które (zwłaszcza w ostatnich latach) balansują na granicy geniuszu i kiczowatości, dzieląc widownię na dwa obozy, pozostawiając między nimi olbrzymią przepaść. Filmy Malicka mają zachwycać lub odrzucać, ale na pewno nie skazywać widza na neutralność. Zaczynam od tej jakże pasującej do stylu omawianego reżysera tyrady, gdyż najwyraźniej nie każdy ma tę świadomość. Chodzą bowiem słuchy, że pokazy prasowe Song to Song masowo opuszczane były przez “krytyków filmowych”. Niewielu dotrwało ponoć do końca, więc jeśli takie podejście osób, które (przynajmniej teoretycznie) znają się na rzeczy, wystarczy wam, by skreślić ten film, prawdopodobnie możecie odpuścić sobie także lekturę tego tekstu. W przypadku Malicka działa bowiem podział, który przy okazji recenzji La La Landu przytoczył Dawid Myśliwiec:
Niektórzy do kina chodzą dla treści, szukając znakomitej historii i czegoś, co nazywamy pokarmem dla myśli [ja bym to raczej nazwał pokarmem dla duszy – DH]. Inni w ruchomych obrazach pragną odnaleźć zachwyt, zachłysnąć się pięknem świata przedstawionego i dać się porwać rzeczywistości rodem z marzeń i snów.
Hollywoodzki samograj spoza mainstreamu
Terrence Malick zawsze miał to szczęście, że choć jego filmy ewidentnie starają się uciekać od głównego nurtu, nie brak jest gwiazd, które chętnie wezmą udział w niezapomnianym przeżyciu, jakim jest praca dla tego ekscentrycznego reżysera. Lektury szkolne zamiast scenariuszy, granie “na żywca”, by nadać scenom większą naturalność, a część scen z aktorami zaproszonymi na plan nigdy nie trafia do finalnej wersji filmu, co w przypadku Song to Song spotkało między innymi Christiana Bale’a, Benicio Del Toro czy Haley Bennett. Szansę dostali inni.
Nie wiem, czy to zasługa wspomnianych eksperymentów Malicka, czy też klasy aktorskiej, ale główne trio – Michael Fassbender, Rooney Mara, Ryan Gosling – wypada w swoich interakcjach doskonale. Co zrozumiałe, będące na nieco dalszym planie Natalie Portman i Cate Blanchett zupełnie od nich nie odstają, ale złego słowa nie można powiedzieć właściwie o żadnej z widzianych w filmie postaci – nawet te nagrane w ramach spontanicznych scen, których w filmie nie brakuje, zdają się pasować idealnie. To jednak zasługa konstrukcji Song to Song.
Film składa się z niewielkich segmentów, porozrzucanych bez żadnego chronologicznego sensu, a każda z postaci zdaje się reprezentować nie tyle samą siebie, co różne stadia bytowania z show-biznesie. Akcja toczy się w teksańskim Austin, słynącym z muzyki niezależnej. BV (Gosling) to młody, nieco zahukany artysta, który dostaje szansę na zrobienie kariery. Jego “zbawcą” jest szycha w branży rozrywkowej, manager Cook (Fassbender), na przyjęciu u którego BV poznaje piękną Faye (Mara). Między młodymi iskrzy, co oczywiście podoba się demiurgicznemu bogaczowi, uwielbiającemu zabawy cudzym kosztem. Niespełniona artystka pracuje u Cooka, jednak jej nowy chłopak nie ma pojęcia, że dziewczynę i managera łączy coś więcej.
Kiedyś myślałam, że lepiej doświadczać czegokolwiek,
niż nie doświadczać niczego – Faye
Zalatuje kalką kalki innych kalk. Historia jakich wiele, jednak sposób jej ukazania przez Malicka to pokaz kunsztu siedemdziesięciotrzylatka.