ŚMIERĆ NA NILU. Rzeczy, które czynimy z miłości
Herkules Poirot to jeden z licznych bohaterów mojego dzieciństwa. Stworzony przez Agathę Christie detektyw – okrągły Belg o niepozornym, komicznym wyglądzie i długich, czarnych wąsach – okupował moją wyobraźnię przez sporą część każdych wakacji, spędzanych pod znakiem czytania tego, na co się miało ochotę, a nie tego, co zostało narzucone przez podstawę programową. Najbardziej pociągające w każdej z przygód Poirota było, jak nietrudno się domyślić, zakończenie – pozornie cichutki, a tak naprawdę tętniący emocjami punkt kulminacyjny, podczas którego detektyw zbierał wszystkich podejrzanych w jednym pomieszczeniu, a następnie, z maestrią godną najlepszych mówców, wyjaśniał krok po kroku przebieg zbrodni, ujawniając tym samym tożsamość mordercy bądź, jak to często bywało, morderców. Zawsze wydawało mi się, że ustami Poirota przemawia wówczas sama Christie, udowadniająca mi z szyderczym uśmiechem, jak bardzo byłem głupi, jak łatwo dałem się nabrać i wymanewrować – i rzeczywiście, najczęściej tak właśnie było.
Cieszę się, że przygody belgijskiego detektywa wciąż znajdują drogę na duży ekran – w XXI wieku za sprawą Kennetha Branagha, który nie tylko zawiaduje ich przebiegiem zza kulis jako reżyser, ale konsekwentnie wciela się również w główną rolę. Zakochany w Szekspirze Brytyjczyk podszedł do utworów Christie w specyficzny, autorski sposób, poszukując w nich przede wszystkim motywów tragicznych – nie tyle w sensie teatralnym i konstrukcyjnym (choć i tutaj dałoby się znaleźć pewne powiązania, z bezlitosnym fatum oraz względną jednością miejsca, czasu i akcji na czele), co emocjonalnym, nastrojowym. Zabójstwo jest w Morderstwie w Orient Expressie i Śmierci na Nilu zawsze sprawą, nomen omen, śmiertelnie poważną, każdorazowo przyjmowaną przez bohaterów z głośnym lamentem, cichą żałobą bądź nieprzeniknionym, zatroskanym obliczem. Niewiele jest w tych filmach czarnego humoru, charakterystycznego nie tylko dla prozy Christie, ale również dla jej dotychczasowych adaptacji – chociażby Śmierci na Nilu Johna Guillermina, filmu, w którym grany przez Petera Ustinova Poirot nie wydaje się żadnym ze zgonów szczególnie zaskoczony, pozwalając sobie nawet od czasu do czasu na drobne żarciki w nie zawsze najlepszym, jak sam zresztą zauważa, guście.
Trudno wyobrazić sobie, aby w podobny sposób na morderstwa reagował Poirot w wykonaniu Kennetha Branagha. Belgijski detektyw jest w interpretacji Brytyjczyka bohaterem poważnym i enigmatycznym, skrywającym emocje pod maską nienagannych manier i ekscentrycznym wąsem, który budzi u bohaterów i odbiorców raczej uśmiech politowania niż podziwu. Co znaczące, w Śmierci na Nilu Branagh postanowił w dość odważnym i godnym uznania geście uchylić rąbka tajemnicy, która owiewa przeszłość Poirota – uczynić tę postać mniej literacką, a bardziej ludzką. Efektem takiej strategii okazał się przede wszystkim czarno-biały, niezwykle klimatyczny prolog, nie tylko wyjaśniający genezę niesławnego zarostu, ale również głęboko ukryte zgorzknienie i emocjonalną oschłość głównego bohatera. Ponadto, Branagh niepostrzeżenie wprowadza w tym misternie skonstruowanym otwarciu naczelny temat dzieła, multiplikujący się praktycznie w każdym późniejszym wątku: miłość, a przede wszystkim kwestię tego, jak wiele można dla niej poświęcić, zaryzykować, utracić. Dość powiedzieć, że pierwsze kilkanaście minut Śmierci na Nilu mogłoby funkcjonować jako osobny krótki metraż i byłoby zdecydowanie jednym z najciekawszych filmowych tworów, których fabuła osnuta jest wokół postaci Poirota.
Niestety, później droga, choć prowadząca przez spokojne wody Nilu, staje się wyboista i ledwie przejezdna. O ile Branagh i jego scenarzysta (odpowiedzialny również za Morderstwo w Orient Expressie Michael Green) świetnie radzą sobie z nakreśleniem i poprowadzeniem postaci, o tyle mają dość poważny problem ze zbudowaniem dramaturgii, która zaangażowałaby głodnego wrażeń widza. Po emocjonującym, stanowiącym zamkniętą całość prologu otrzymujemy bowiem żmudną, ponadgodzinną ekspozycję, poprzedzającą rozlew krwi – ten słodki moment, na który czeka każdy odbiorca kryminału, choć z pewnością nie każdy lubi się do tego przyznawać. W końcu film wskakuje dramaturgicznie na odpowiednie tory, czego najlepszym, empirycznym dowodem były reakcje dwójki widzów, siedzących w kinie rząd za mną. Przez pierwszą godzinę para nieustannie wymieniała pomiędzy sobą różnego rodzaju uwagi i komentarze, była wyjątkowo głośna i irytująca, podczas drugiej połowy filmu siedziała natomiast w niemalże całkowitej (oczywiście, że nie całkowitej) ciszy, śledząc w skupieniu to, co działo się na ekranie.
Rozwleczoną ekspozycję można jeszcze twórcom Śmierci na Nilu wybaczyć, zdecydowanie większym grzechem jest przewidywalność intrygi, którą uważny widz rozwiąże na dobre kilkadziesiąt minut przed samym Herkulesem Poirotem. Wina nie leży tutaj, rzecz jasna, po stronie Agathy Christie, która nadała swojej powieści taki, a nie inny kształt. Obarczyłbym nią raczej realizatorów, którzy obficie korzystają z audiowizualnych właściwości medium, podrzucając widzom zbyt wiele wskazówek w zbyt ostentacyjny sposób w zbyt krótkim czasie. To, co na kartach powieści można subtelnie zasugerować między wierszami, w filmie, a przynajmniej w tym konkretnym filmie, trzeba explicite pokazać na ekranie. Odbiorca musi tylko połączyć kropki, co nie stanowi dla nikogo choć trochę zaznajomionego z konwencją jakiegokolwiek wyzwania intelektualnego. W efekcie finałowi Śmierci na Nilu brak bodajże najważniejszego elementu całej układanki – wspomnianego na wstępie oczyszczającego zaskoczenia, swego rodzaju kryminalnego katharsis, które przeżywa się pod koniec każdej z książkowych opowieści o Poirocie.
Choć wybitnie symboliczny epilog sugeruje co innego, to mimo wszystko mam nadzieję, że Kenneth Branagh powróci jeszcze zarówno za, jak i przed kamerę, aby po raz trzeci przenieść na duży ekran przygody belgijskiego tytana intelektu. Śmierć na Nilu z pewnością nie jest dobrym filmem, ale to właśnie w nim znajdziemy najbardziej rozbudowaną, najciekawszą pod względem psychologicznym wersję Herkulesa Poirota. Tyle wystarczy, abym czekał na jego powrót.