SLOTHERHOUSE: LENIWA ŚMIERĆ. Urocza masakra [RECENZJA]
Widzieliście już mordercze klauny, lalki, niedźwiedzie, rekiny, krokodyle, a nawet bałwany – ale czy spotkaliście się kiedyś z krwiożerczym leniwcem? No to teraz macie okazję za sprawą filmu Matthew Goodhue’a Slotherhouse: Leniwa śmierć. Niestety nie da się przełożyć oryginalnej gry słów – po angielsku ‘sloth’ to leniwiec a ‘slaughterhouse’ (słowo powszechnie opisuje też jatkę znaną ze slasherów ) oznacza rzeźnię – prosta podmiana liter sprawia więc, że przy niemal takim samym brzmieniu otrzymujemy „leniwcorzeźnię”. Polskim dystrybutorom tym razem należy oddać, że „leniwa śmierć” brzmi w kontekście nawet zgrabnie, a zostawienie oryginalnego tytułu pozwala poczuć bluesa. Zaczynam od rozważań nad tytułem, bo oddaje on esencję filmu – slashera, w którym sprawcą rozlewu krwi jest niepozorny leniwiec.
Zaczynamy od poznania futrzastego bohatera, który jest powolnie chodzącą słodyczą. W filmie Goodhue’a okazuje się to jednak niczym innym jak zmyślną taktyką bezlitosnego mordercy, który pozorami ospałości i uroczym pyszczkiem mydli oczy potencjalnym napastnikom. W istocie leniwiec to król dżungli, któremu nie podskoczą nawet krokodyle, będące dosłownie biomaszynami do zadawania śmierci. Jeśli takie stworzenie (leniwiec, nie krokodyl) trafi do ludzi nieszczęście gotowe – i to właśnie dzieje się w Slotherhouse. Tytułowe zwierzątko zostaje bowiem bez skrupułów porwane ze swojego naturalnego środowiska przez kłusowników, by następnie za sprawą handlarza egzotycznymi zwierzętami trafić do niczego niepodejrzewającej Emily, studentki ostatniego roku college’u, marzącej o wyborze na prezydentkę fratrii. Właśnie w tym ma jej pomóc leniwiec – urocze zwierzątko, które mianowane zostaje maskotką żeńskiego stowarzyszenia, ma zapewnić Emily lajki i popularność, niezbędne do obalenia dotychczasowej liderki, aroganckiej i zarozumiałej Brianny.
Fabuła, jak widać, nie jest przesadnie złożona. Szkolne środowisko – choć chciałbym zobaczyć taki akademik jak ten, w którym mieszkają bohaterki – jest tu ledwie pretekstem do spędzenia możliwie dużej liczby młodych dziewczyn we względnie odizolowane miejsce, by mogły stać się zwierzyną dla zabójczego leniwca. Scenarzysta Bradley Fowler niby buduje przy tym jakiś moralitet o niepodążaniu za poklaskiem grupy i wartości bycia sobą (obowiązkowo Emily konfrontuje się z będącą głosem rozsądku przyjaciółką, widzimy, jak upaja się władzą, no i nie zapominajmy, że adopcja leniwca jest chwytem politycznego marketingu), ale ma to znaczenie drugo-, a wręcz trzeciorzędne. Bardziej już podkreślony jest inny morał płynący ze Slotherhouse – zostawcie dzikie zwierzęta dżungli i nie róbcie im krzywdy, przenosząc je do swoich domów. Bo skutki tego mogą być opłakane, dopowiadają Goodhue i Fowler.
Skoro więc twórcy wymyślili nawet klejący się sposób, by przenieść leniwca-predatora z panamskich ostępów do amerykańskiego dormitorium, powoli (pun intended) rozkręcają krwawy spektakl. Niestety, robią to zbyt oszczędnie. Gdy nasz leniwiec w końcu bierze się do roboty i szlachtuje kolejne ofiary, film jest całkiem zgrabny. Może i trochę brakuje pomysłu na inscenizację, ale Goodhue podpiera się częstymi cytatami na tyle sprawnie, że morderczy szał leniwca daje trochę frajdy. Mamy tu nawiązania do Psychozy, Lśnienia, Koszmaru z Ulicy Wiązów, Halloween, a nawet filmów Dario Argento – do wyboru do koloru. Tyle że sekwencje akcji są dość cienko rozsmarowane po narracji i przedzielone zbyt mocno dłuższymi partiami generycznej ekspozycji. Jest to do tego stopnia absurdalne, że dobre kilka dni po tym, jak maskotka fratrii zaczyna po kolei mordować członkinie stowarzyszenia, jak gdyby nigdy nic odbywa się impreza, a zabite dziewczyny najwyraźniej po prostu leżą w swoich pokojach. Scenarzysta próbuje to nagle nieskładnie łatać, ale w sumie to chyba razem z reżyserem machają ręką. Szkoda takiego niechlujstwa – wkradającego się w większej liczbie miejsc – bo ciągnie Slotherhouse mocno w dół i psuje frajdę z tych bardziej odjechanych momentów, w których leniwiec demonstruje nie tylko inwencję godną Michaela Myersa czy Freddiego Krugera, ale i zaskakujące zdolności logicznego rozumowania i obsługi mediów społecznościowych.
Tutaj chyba dotknąłem kluczowego problemu twórców Leniwej śmierci – zawarli w filmie tyle elementów, że trochę chyba nie mogli się zdecydować, na które ostatecznie postawić. Czy film ma działać na silniku teen dramy z morałem, czy raczej ekologicznej hiperboli? Ma straszyć czy raczej iść w stronę pastiszu? Czy ma być rasowym slasherem, czy odjazdem, w którym panamski leniwiec podejmuje z nastolatkami grę na Instagramie? A nie wspomniałem jeszcze o wątkach pobocznych, jak choćby opiekunki-alkoholiczki czy nienormatywnej przyjaciółki. Gdyby Goodhue zdecydował się któryś z elementów uwypuklić, mogłoby ze Slotherhouse wyjść całkiem solidne, bezpretensjonalne kino grozy. Zwłaszcza że praktyczna animacja leniwca jest wprost cudowna, z całą topornością ruchów i kiczowatością mimiki. To, co dostajemy, sumuje się jednak tylko w poprawne, w porywach przyjemne monster movie, na którym owszem, można się pośmiać, ale dreszczyku raczej trudno uświadczyć. Widzę tu pewne podobieństwa do Kokainowego misia, nie tylko dlatego, że oba to animal attack movie, ale też ponieważ obydwa filmy zostają gdzieś w pół kroku, nie pozwalając sobie rozwinąć w pełni drzemiącego w nich potencjału. No cóż, może inne zwierzę da nam to, czego niedźwiedź i leniwiec nie mogły. Może koala?