search
REKLAMA
Recenzje

BEHIND THE MASK: THE RISE OF LESLIE VERNON. Metahorror doskonały

Jarosław Kowal

30 października 2017

REKLAMA

Był rok 2007, a może nawet 2008, kiedy zacząłem podejrzewać, że w filmie grozy nie czekają mnie już żadne niespodzianki. Sądziłem, że widziałem już wszystko i nawet reklamowanie Behind the Mask: The Rise of Leslie Vernon jako metahorroru ukazującego gatunkowe klisze w nieoczywisty sposób nie brzmiało ani oryginalnie, ani zachęcająco. Po Krzyku takie praktyki stały się nagminne, a w dodatku rzadko udane. Scott Glosserman okazał się jednak wizjonerem, o którego producenci powinni się zabijać, ale los nie był aż tak przychylny…

Pierwsze sceny imitują do bólu stereotypowy początek slashera, ale przecież każdy przed włączeniem filmu przynajmniej lustruje jego opis, więc zamiast brutalnego morderstwa kelnerki oczekujemy zaskoczenia i wtem… dostajemy zmianę konwencji na found footage (zaznaczę od razu, że nie jest to ostatnia zmiana). Wiem, co pomyślicie – poza Blair Witch Project i może jeszcze The Houses October Built wszystkie filmy nakręcone w ten sposób okazały się żenującymi klęskami, ale jeżeli wsłuchacie się w narrację reporterki granej przez Angelę Goethals (to jak dotąd ostatni film długometrażowy z jej udziałem, ale możecie kojarzyć ją z Kevina samego w domu, gdzie wypowiada pamiętne: „Takich jak ty Francuzi nazywają les incompétents”), natychmiast dostrzeżecie piękno świata przedstawionego. Otóż Jason Voorhees, Michael Myers oraz Freddy Kruger nie są tutaj postaciami fikcyjnymi, lecz seryjnymi mordercami z krwi i kości, a tytułowy Leslie Vernon to jeden z nich, a w dodatku zamierza zdradzić ekipie filmowej kulisy swojej działalności.

Vernon jest oddany swemu rzemiosłu. Posiada bogatą biblioteczkę poświęconą między innymi anatomii oraz sztuczkom magicznym; stworzył i wpoił lokalnej społeczności mit na własny temat; poddaje się morderczemu treningowi, by dotrzymywać kroku biegnącym ofiarom, choć zgodnie z zasadami sam może jedynie chodzić; starannie dobiera grupę potencjalnych ofiar, wśród której oczywiście musi być przyszła „final girl” (dziewica rzecz jasna). Można by tak jeszcze długo wyliczać, całe dziewięćdziesiąt minut filmu aż roi się od obnażanych schematów, a Glosserman wraz ze scenarzystą Davidem J. Stievem przypominają Penna i Tellera – parę magików zdradzających wykonanie swych sztuczek w taki sposób, że i tak nie sposób je powtórzyć. Ważne i wyróżniające jest w tym wszystkim wyrugowanie pokusy ekscytowania widzów nawiązaniami do innych filmów czy popkulturowych monumentów. W dobie popularności kinowych uniwersów i spin-offów wszelkiego rodzaju rzucanie nazwami czy gościnnymi występami na prawo i lewo stało się niemal obowiązkiem, ale autorzy Behind the Mask: The Rise of Leslie Vernon nie idą łatwym tropem, koncentrują się przede wszystkim na jakości stworzonego przez nich świata, niemniej nie zabrakło w nim miejsca dla starych wyjadaczy.

Na ekranie pojawiają się Scott Wilson z czasów sprzed Hershela Greene’a z The Walking Dead, Zelda Rubinstein – charakterystyczna Tangina Barrons z trzech części Ducha, Kane Hodder – między innymi Jason Voorhees, a także Robert Englund (jeżeli muszę dopisywać, skąd powinniście go znać, to macie spore zaległości) i żadne z nich nie jest zaledwie kwiatkiem do kożucha. Englund pojawia się w roli, jakie dzisiaj odgrywa najczęściej, czyli wariacji doktorów Van Helsinga i Loomisa, w sposób uogólniony określonej tutaj jako „ahab”, co nawiązuje do zafiksowanego na punkcie swojej nemezis kapitana z powieści Moby Dick. Młodsza część obsady w niczym nie ustępuje starym wyjadaczom. Goethals jako bojaźliwa, lecz zafascynowana światem seryjnych morderców reporterka udowadnia, że jest „le compétent”, a Nathan Baesel to mistrz ceremonii łączący komediowość mimiki i gestykulacji wczesnego Jima Carry’ego z upiornością Anthony’ego Perkinsa z czasu jego słynnej kreacji w Psychozie. Humor jest tu jednak subtelny, niepodsycony odpowiednio dobraną muzyką czy wyraźnie puszczonym okiem w kierunku widza. Każdy z bohaterów działa z pełną powagą, to nasze obeznanie z kinem grozy sprawia, że czujemy się rozbawieni (jeżeli nie widzieliście przynajmniej Halloween, Piątku trzynastego i Koszmaru z ulicy wiązów, trudno będzie wam odnaleźć przyjemność w seansie Behind the Mask: The Rise of Leslie Vernon). Posiłkując się porównaniem, jako najpodobniejszą produkcję wskazałbym Co robimy w ukryciu, gdzie także codzienne przywary grupy dziwaków stają się źródłem śmiechu.

Nie będę szczędził pochwał, Behind the Mask: The Rise of Leslie Vernon to jeden z moich osobistych filmów wszech czasów. Mogę oglądać go co kilka dni i za każdym razem wysłuchując Psycho Killer Talking Heads odtwarzanego podczas napisów końcowych, odczuwam radość z istnienia tak wyśmienitego dzieła. Nie jestem zresztą w tym odosobniony, niemalże od premiery pojawiają się pogłoski o powstaniu sequela lub prequela, lecz po jedenastu latach wciąż brak konkretów. Niedawno błysnęło światełko w tunelu, oficjalny profil na Facebooku zmieniał nazwę na „Before The Mask: The Return of Leslie Vernon”, pojawił się ośmioczęściowy komiks i wiele wskazuje na to, że już wkrótce najprzebieglejszy z wszystkich zabójców powróci. Trzymam za to kciuki bardziej niż za Hellraiser: Judgment (które ponoć jest już ukończone i czeka nie wiadomo na co), a nawet bardziej niż za najnowsze Halloween, w którym palce będzie maczać sam John Carpenter. Wydawać by się mogło, że po instruktażu z części pierwszej nie czekają nas już żadne niespodzianki, ale z drugiej strony dokładnie z takim samym nastawieniem podszedłem do debiutu Glossermana, a dzisiaj uważam go za jeden z najoryginalniejszych horrorów, jakie kiedykolwiek zrealizowano.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA