SŁODKI KONIEC DNIA. Dojrzałość kobiety, dojrzałość Europy
Odkąd w styczniu gruchnęła wiadomość o świetnym przyjęciu najnowszego filmu Jacka Borcucha na festiwalu Sundance, z niecierpliwością czekałam na polską premierę. Słodki koniec dnia wchodzi do naszych kin poprzedzony entuzjastycznym odbiorem zagranicznej widowni. Rzeczywiście, to kino eksportowe – poruszające uniwersalną, aktualną problematykę i niezamykające się w hermetycznych ramach polskości. Przede wszystkim jednak to kino udane.
Akcja filmu płynie w rytmie słodkiego dolce far niente. Nieśpiesznie, przyjemnie, bez wstrząsów, kołysze nas jak hamak w letni dzień. Wśród sensualnych, sielankowych krajobrazów włoskiego miasteczka Volterra poznajemy Marię Linde (Krystyna Janda): polską poetkę żydowskiego pochodzenia, laureatkę Nagrody Nobla. Spełniona artystycznie i prywatnie kobieta niczego nikomu nie musi już udowadniać. Skupia się więc na beztroskich przyjemnościach i korzystaniu z uroków życia; stworzyła swoją małą idyllę w oddalonym od zgiełku, skrytym pośród wzgórz domu. A jednak hałas terrorystycznych zamachów i podniesione głosy stronnictw debatujących nad kryzysem uchodźczym dotrą i do jej świata. Pewne spontaniczne wystąpienie poetki wbrew jej woli urośnie do rangi politycznego skandalu.
Krystyna Janda rzeczywiście jest fenomenalna: ekspresyjna i intensywna, zawłaszcza uwagę wszystkich osób, z którymi wchodzi w interakcję na ekranie; jej czar łamie także czwartą ścianę i uwodzi widza. To wolny ptak i pełnokrwista, silna kobieta, jakich wciąż zbyt mało w kinie. Pewna siebie i świadoma własnych potrzeb obywatelka świata, mówiąca wieloma językami – ale kiedy się denerwuje, to zawsze po polsku. Ma w sobie wiele z niesfornej dziewczynki, przewrotnej buntowniczki, poszukiwaczki intensywnych doznań, której apetyt na życie i pewną drapieżność sygnalizuje powracający motyw wąchania i jedzenia surowego mięsa. Film nie jest jednak koncertem jednej aktorki. Bardzo dobrze wypada Kasia Smutniak jako córka Marii, pełniąca raczej funkcję matki w tym duecie, dla kontrastu poważna i “normalna”. Świetny jest Antonio Catania, wcielający się na drugim planie w cichego, prostodusznego, wspierającego męża poetki.
Jeśli dobrze czuliście się w posiadłości Olivera z Tamtych dni, tamtych nocy, to i w domu Marii będzie wam dobrze. To kino z intelektualnym sznytem. Takim najlepszym – lekkim, humanistycznym, pozbawionym bufonady. Ciekawe spostrzeżenia i głębokie myśli padają mimochodem, bez zadęcia. Szczepan Twardoch, popularny pisarz, zaliczył tutaj udany debiut jako scenarzysta. Stworzył wdzięczny i wysmakowany obyczajowy obrazek, dobrze zsynchronizowany z efemerycznym, troszkę marzycielskim stylem Borcucha.
Podobne wpisy
Maria Linde to kobieta, która cały czas ucieka przed formą i rolą. Nie zgadza się na wizerunek poważnej, szacownej pisarki; nie chce rezygnować z szaleństw i przyjemności tylko dlatego, że jest po sześćdziesiątce; nie czuje potrzeby, by dookreślać swoje stanowisko polityczne i tłumaczyć się z tego, co powiedziała pod wpływem impulsu. Trochę szkoda, że pod koniec w formę wpycha ją sam film, nieco zbyt łopatologicznie czyniąc z niej metaforę wolności słowa i swobody artystycznej. Gdyby przesłanie miało jakimś cudem okazać się niejasne, twórcy do sugestywnej, końcowej sceny dorzucili jeszcze pretensjonalny wiersz (jeśli jego autorem jest Szczepan Twardoch, to dobrze, że trzyma się prozy). Na szczęście nie przekroczono jednak cienkiej granicy między podniosłością a kiczem. Reżyser nie ukrywał w wywiadach, że Maria to dla niego metafora Europy. Jej niewinny romans z młodym koptyjskim imigrantem (który sama nazywa “podkochiwaniem się”) jest jak obopólna fascynacja odmiennych kultur, uczących się funkcjonowania ze sobą i dostrzegających coraz wyraźniej, że tak właściwie to więcej je łączy, niż dzieli. Pytanie brzmi, kim właściwie dla Marii jest przystojny Egipcjanin? Czy traktuje go poważnie, czy tylko się nim bawi? A może to on wykorzystuje ją?
Nie dziwi sympatia publiczności na świecie. To wzorowe kino środka w najlepszym tego słowa znaczeniu: przystępne, komunikatywne, a przy tym mądre, podejmujące ważne i aktualne tematy. Jacek Borcuch obserwuje przeobrażającą się, zmierzającą w niepewnym kierunku Europę z jedynej słusznej perspektywy. Nie jest to postawa mędrca, wszechwiedzącego autorytetu, politycznego agitatora usiłującego przekonać do swojej racji, ale spojrzenie intymne i prywatne, wycinek z indywidualnego, niepowtarzalnego, jednostkowego życia. Dla wielu to nieokreślanie się i odejście od prognozowania przyszłości będą rozczarowaniem – mnie cieszy, że w Słodkim końcu dnia zwycięża człowiek, nie polityka.