SKŁODOWSKA. Między artyzmem a sztampą

Nie minęły nawet trzy lata, odkąd w kinach mogliśmy oglądać Marię Skłodowską-Curie z Karoliną Gruszką w roli głównej, a już powstał kolejny film o polskiej noblistce. Tym razem w stylu hollywoodzkim. Skłodowska (w oryginale Radioactive) miała właśnie krajową premierę na festiwalu Energa Camerimage.
To idealny czas na takie historie. W erze ruchów #MeToo i Time’s Up kobiety wreszcie zyskują należną im pozycję w Hollywood i widać to nie tylko w zwiększającym się udziale pań w kinowej produkcji, ale także w samych fabułach filmów. Maria Skłodowska-Curie może funkcjonować wręcz jako symbol kobiecej siły; tego, że nawet w świecie zdominowanym przez mężczyzn, gdzie kobietom rzuca się kłody pod nogi, można osiągać najwyższe cele. To nie tylko pierwsza profesorka Sorbony i jedyna osoba, która otrzymała nagrodę Nobla w dwóch różnych dziedzinach nauk przyrodniczych: fizyce i chemii. Skłodowska-Curie była też prekursorką feminizmu.
Reżyserię Skłodowskiej powierzono Marjane Satrapi, irańskiej autorce, która wsławiła się animowanym Persepolis na podstawie własnej powieści graficznej. Co ciekawe, taka forma literatury była również pierwowzorem scenariusza jej najnowszego filmu. Książkę Radioactive napisała i zilustrowała Lauren Redniss, można więc śmiało powiedzieć, że to potrójnie kobieca historia. I bardzo dobrze.
Podobne wpisy
W filmie Marie Noelle z 2016 roku reżyserkę interesowało przede wszystkim pokazanie Skłodowskiej-Curie jako kobietę, która ma swoje wady, słabości i pragnienia. Chciała uczłowieczyć postać z czarno-białej fotografii publikowanej w podręcznikach. Satrapi przyjmuje trochę inne podejście. Stawia na kompletną biografię, od czasów pod koniec XIX wieku, kiedy nasza noblistka po studiach została pozbawiona możliwości badań, do roku 1934 i śmierci Skłodowskiej-Curie z powodu choroby popromiennej. Pokazuje zarówno pracę Marii w laboratorium, jak i jej życie prywatne – małżeństwo z Pierre’em Curie, narodziny córek, rozpacz po tragicznym wypadku męża oraz romans, który swego czasu stał się głównym tematem francuskich brukowców. Poza tym od czasu do czasu oglądamy sceny z dzieciństwa bohaterki, tłumaczące jej niechęć do szpitali, oraz takie, które rozgrywały się już po jej śmierci. Chcąc ukazać wpływ odkrycia Marii i jej męża na późniejszy świat, Satrapi wplata w narrację wątki leczenia raka radioterapią, zrzucenia bomby atomowej na Hiroszimę oraz katastrofy w Czarnobylu.
Nie spodziewałem się po tej twórczyni klasycznego kina biograficznego. Zresztą, Skłodowska-Curie była na tyle wyjątkową postacią, że film nakręcony od linijki, odhaczający wszystkie niezbędne punkty gatunku, trzeba by uznać za obrazę. Nie jestem jednak do końca przekonany do tej wizji artystycznej. Owszem, sceny z przyszłości wzbogacają przekaz i z pewnością uświadomią wielu widzów o znacznie szerszym znaczeniu zjawiska radioaktywności, ale można je było wprowadzić subtelniej. Ponadto powrócenie do nich wszystkich w końcówce w ramach swoistej wizji umierającej bohaterki było po prostu przysłowiowym jednym krokiem za daleko. Mam też wątpliwości co do animowanych wstawek ilustrujących naukowe procesy – widać, że budżet tych scen nie był wysoki, ich wykonanie pozostawia sporo do życzenia i chyba lepiej byłoby z nich zrezygnować. Zamiast intrygować – irytują.
Ostatecznie reżyserka staje w rozkroku między autorską, oryginalną wizją a dość sztampowym kinem biograficznym w hollywoodzkim stylu. Wydaje się, że Satrapi chciała poruszyć zbyt wiele wątków z życia Skłodowskiej-Curie – ciekawego, a jakże (czy wszyscy zdawaliście sobie na przykład sprawę z tego, jak wielki udział miała Polka w leczeniu żołnierzy I wojny światowej?), ale mogącego przytłaczać widza. Z drugiej strony, trzeba przyznać, że scenariusz nie zakłamuje historii, nie starano się tego życiorysu poddać przesadnemu liftingowi. Zgodne z prawdą są nawet drobne szczegóły, jak to, że Maria i Pierre wybrali się w podróż poślubną na rowerach. Inną dobrą wiadomością dla polskich widzów jest fakt, że pochodzenie bohaterki nie zostało przemilczane (o co bało się wielu internetowych komentatorów).
Tym, co broni się w filmie w stu procentach, jest jego najważniejsza część składowa, a więc główna bohaterka. Ekranowa Skłodowska-Curie to niezwykle silna kobieta, która raczej oświadcza, niż pyta, i nie bardzo przejmuje się zdaniem innych. Jest cyniczna (choć sama siebie nazywa realistką), w dużej mierze egocentryczna, w pełni skupiona na pracy i rozwoju. Przez pierwszych 10–15 minut seansu miałem problem z kreacją Rosamund Pike. Wydawało mi się, że Polka w jej wykonaniu za bardzo przypomina Sheldona z Teorii wielkiego podrywu, było w niej coś oderwanego od rzeczywistości, wręcz autystycznego. Potem jednak kupiłem tę postać. Mało tego, uważam, że to świetna rola, zdecydowanie druga najlepsza w karierze tej aktorki, a może i numer jeden.
Nie obchodzi mnie, że Pike jest rzekomo zbyt ładna do tej roli. Naprawdę godnie oddała osobowość polskiej noblistki, a jednocześnie uczyniła z niej kobietę bardzo interesującą dla zagranicznego, często nieświadomego widza. Chciałbym wierzyć, że to bohaterka na dzisiejsze czasy, że ten film może przyczynić się do mody na Skłodowską-Curie. Przecież to istna definicja sloganu „Girl power!”.