SHERLOCK HOLMES (2009)
Intryga w nowym filmie Ritchiego zaczyna się od niezwykle brawurowego pojmania przez Holmesa i Watsona niejakiego Lorda Henry’ego Blackwooda. Złoczyńca ten otoczony był od dawna niezwykle złą sławą, a do tego pozostawał nieuchwytny i babrał się na dużą skalę w czarnej magii. W końcu jednak musiał ugiąć się pod siłą dedukcji niezwykłego detektywa i jego nie mniej niezwykłego przyjaciela. Mamy więc szybkie pojmanie, które prowadzi Lorda na stryczek. Wcześniej jednak jego ostatnim życzeniem jest spotkanie z Holmesem, na którym to wyjawia mu, że niedługo zginą jeszcze trzy osoby, a on nie będzie mógł temu zapobiec. Złoczyńca zostaje szybko stracony i sprawa mogłaby ucichnąć, jednak jest jeden szkopuł. Krypta, w której został pochowany, zostaje zniszczona od środka, jego ciało znika, a on sam… jest widziany jak najbardziej żywy. Tak mniej więcej wygląda początek przygód brytyjskiego detektywa, a sama fabuła zagęszcza się jeszcze bardziej wraz z pojawieniem się znanej oszustki i byłej miłości Sherlocka – Irene Adler.
Myśląc “Guy Ritchie”, widzimy przed oczyma film gangsterski tonący w brytyjskim sosie. Tym razem reżyser poszedł inną drogą i jeśli mam do czegoś porównać jego nowy film, to najbliżej mu do Zabójczej broni czy Kiss Kiss Bang Bang – scenariusz i dialogi przypominają twory Shane’a Blacka. Mamy zgryźliwe i celne komentarze, a większość akcji zbudowana jest tu na relacjach Holmes-Watson, którzy uzupełniają się perfekcyjnie. Bardzo podoba mi się kierunek, jaki obrał Ritchie, łącząc komedię z dobrym (chociaż dosyć prostym) kryminałem i wieloma elementami letniego blockbustera z najwyższej półki. Mogę się nawet założyć, że najtwardsi fani książkowego pierwowzoru w końcu przekonają się do takiej wariacji na temat klasycznej postaci, bo film Ritchiego da jej nowe życie i odkurzy Holmesa dla obecnego pokolenia.
Robert Downey Jr. po raz kolejny świetnie czuje się w roli niezwykle inteligentnego outsidera-ekscentryka. Postać Holmesa ma naleciałości Tony’ego Starka z Iron Mana i widać, że praca nad drugą częścią tego filmu pozwoliła aktorowi utrzymać pozytywną energię. W wersji Ritchiego Holmes jest człowiekiem łaknącym adrenaliny, którego napędza tylko rozwiązywanie kolejnych spraw. Świetnie przedstawione są sceny ze znudzonym Holmesem, który tygodniami nie opuszcza swojego pokoju, eksperymentując i tworząc dziwaczne rzeczy. Widać, że Downey dostał duże pole do popisu od reżysera i podobnie jak w Iron Manie może mocno szarżować z postacią i balansować na granicy, której mimo to nie przekracza ani na moment. Downey Jr. świetnie gra twarzą, jest energiczny, chaotyczny, co bardzo dobrze współgra z takimi elementami jak np. kostiumy. Przykładem takiej symbiozy jest choćby rozmowa Holmesa w wygniecionym, rozchełstanym ubraniu z Blackwoodem w więzieniu, podczas której jest wyraźnie zafascynowany swoim przeciwnikiem, co nie utrudnia mu jednak rzucenia kilku sarkastycznych komentarzy.
Takie przedstawienie Holmesa pozwala też rozwinąć skrzydła Jude’owi Law, który jest w pewien sposób przeciwieństwem Holmesa. Mężczyzna jest szanowanym doktorem, którego poznajemy w chwili, gdy stara się ułożyć sobie życie z ukochaną kobietą i wyrwać się chociaż trochę z sideł Sherlocka. Ten wątek jest sam w sobie mocną stroną filmu. Przyjemnie obserwuje się próby pokrzyżowania planów Watsona przez detektywa, który obawia się samotności. Holmes kocha go braterską miłością i to właśnie doktor jest jedyna osobą, która łączy go jakoś ze społecznością Londynu i zapewnia psychiczną stabilność. W sumie jeżeli się przyjrzeć dokładnie, to Holmes Downeya Jr. nie odbiega zbytnio od oryginału Conana Doyle’a, a przynajmniej nie tak, jak stwierdzili fani książkowego pierwowzoru na długo przed premierą. Według mnie film jest po prostu przedstawieniem Holmesa, który zatracił się w swojej własnej inteligencji i talencie dedukcyjnym. Widzi więcej i nie potrafi nawiązać normalnego kontaktu ze światem, który zawsze wyprzedza, zawsze jest o krok przed nim.
Ritchie mówił kiedyś, że Law dostał rolę, bo świetnie dogadywał się na prywatnym spotkaniu z Downeyem Jr., co po prostu widać i dla mnie spokojnie ta dwójka może być Riggsem i Murtaughem początku XXI wieku. Całkowicie przyćmiona (jak zresztą i reszta obsady) przez tę dwójkę została Rachel McAdams, która gra Irene Adler poprawnie i jest ładnym dodatkiem do głównych bohaterów. I to chyba wystarczy, bo jej udział zgrabnie posuwa fabułę do przodu, a i wątek z nią związany może być ciekawie rozwinięty w następnych częściach. Jeśli już mówię o bohaterach, to nie mogę zapomnieć o samym Londynie. Akcja osadzona jest w roku 1891 i scenografia odwzorowuje dosyć dokładnie realia panujące w tamtych czasach. Dostajemy mokre kamienne uliczki otoczone stłoczonymi domami, porty, a nawet znajdujący się w budowie Tower Bridge, na którym dzieje się część akcji. Ritchie nie próbował na szczęście bawić się we wprowadzanie dużej ilości klimatu gatunku steampunk i nie mamy tu potwora w stylu Bardzo Dzikiego Zachodu. Jedyna nowocześniejsza technologia, która się w filmie pojawia, to ta mająca jakiś wpływ na fabułę. Do klimatu Londynu dopasowana jest również muzyka Hansa Zimmera. Akurat w tym aspekcie nie jestem jakoś szczególnie kompetentny, aby się wypowiadać, więc powiem tylko, że według mnie muzyka jest świetnie dopasowana do akcji i przygrywają nam dosyć oryginalne dźwięki. Ritchie nie wrzucił do filmu żadnych utworów z wokalem, czego w sumie trochę żałuję, bo ciekawie byłoby usłyszeć w takim filmie kawałki “The Clash” na przykład. Jak już iść na całość z wariacją na temat postaci, to z przytupem.
Film jest napakowany dużą liczbą scen akcji i walk, jak choćby znanymi już z trailera pojedynkami przypominającymi spotkania w Podziemnym kręgu. Uważam jednak, że nagromadzenie takiej ilości akcji jest na swój sposób minusem filmu. Oczywiście pojedynki i sceny akcji są ciekawie przedstawione, ale w drugiej części filmu dostajemy ich po prostu zbyt dużo, czego kulminacją jest strasznie przerysowana scena z wybuchającymi beczkami, która zawstydziłaby nawet Zacka “Zwolnij mnie czule” Snydera. Początkowe starcia zaskakują i z zainteresowaniem się ogląda, jak Holmes z Watsonem w wymyślny sposób rozprawiają się z przeciwnikami, ale w końcówce zaczyna to już nieco nudzić i zabiera czas dialogom, które jak już są, to są naprawdę świetne. Rozumiem zakrywanie akcją luk fabularnych i dialogowych w większości letnich wysokobudżetówek, ale scenariusz Sherlocka Holmesa jest na tyle ciekawy, że nie trzeba było wspomagać tego nawałem spektakularnej rozwałki. Największym minusem tej produkcji jest dla mnie postać głównego złoczyńcy, czyli granego przez Andy’ego Garc… znaczy się przez Marka Stronga – Lorda Blackwooda. Jak wiadomo, głównego herosa definiuje postać złoczyńcy, która musi być równie interesująca, co udowodnił chociażby zeszłoroczny Mroczny Rycerz. Blackwood to niestety postać do bólu klasyczna. Ot zły Lord, który zdaje się władać demonicznymi mocami, oczywiście zawsze z kamienną twarzą i czerstwymi tekstami. Zdecydowanie średnio to wypada przy świeżym pomyśle na postać Holmesa. Na szczęście cały czas gdzieś w tle działa jeszcze inna postać, która zapowiada kontynuację filmu i już teraz zjada całego Blackwooda i jego plany na śniadanie. Nie będę spoilerować, ale każdy fan książek Doyle’a na pewno wie, kto w końcu musi pojawić się w przygodach detektywa.
Co można więcej dodać? Film na pewno nie jest arcydziełem, które doczeka się licznych analiz. To po prostu świetny film rozrywkowy, który nie ustrzegł się kilku uproszczeń fabularnych, co jednak wynagrodzone jest z nawiązką grą aktorską i dialogami. Jest też świetnym restartem kinowych przygód zakurzonej już trochę postaci i można go stawiać w rzędzie z Batman – Początek czy Star Trek. Polecam pozbierać znajomych albo wziąć ze sobą drugą połówkę (nie mówię o wódce!) i iść się po prostu odprężyć na dobrym filmie. Tylko tyle i aż tyle.
Tekst z archiwum film.org.pl.