search
REKLAMA
Archiwum

SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ (2004)

Klara Kukowska

15 stycznia 2018

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

Ten film na dobrą sprawę w ogóle nie powinien powstać. Powód? Seria niefortunnych zdarzeń Lemony’ego Snicketa to materiał, którego nie da się przełożyć na ekran. Ukrywający się pod dziwacznym pseudonimem Amerykanin Daniel Handler stworzył nietuzinkową opowieść o trójce nieletnich sierot, ścigających się z okrutnym losem w groteskowym, karykaturalnym świecie, gdzie dorośli są albo źli, albo głupi, albo modni, albo yeti. Niezwykłe przygody młodych Baudelaire’ów, wydawane w trzynastorozdziałowych tomikach, napisane są żywym językiem, a wielki absurd goni tu większy absurd.

Snicket bawi czytelnika grami słownymi i uwagami dotyczącymi jego dzieła, przedstawiając siebie jako człowieka, który naprawdę poświęcił się ‘tropieniu i opisywaniu żałosnej historii sierot Baudelaire’. I robi to z taką klasą, że przy każdym kolejnym tomie (z zapowiedzianych 13 w USA ukazało się dotychczas 11, a w Polsce 10) bawię się coraz lepiej. Zasługą tego są kapitalne dialogi, czarny (bardzo, bardzo czarny) humor i trafne spostrzeżenia. Jednak jak można zekranizować coś w tym stylu: “Słoneczko powiedziało ‘gu-gu’, co miało znaczyć: ja i moje rodzeństwo znajdujemy się w beznadziejnej sytuacji, co znaczy…”? A świat Snicketa to właśnie absurdalny humor, dziwaczny język i przerysowani bohaterowie, tacy jak okrutny Hrabia Olaf, strachliwa Ciotka Józefina czy modna Esmeralda Szpetna. Ekranizacja takich książek była już chyba więc z góry skazana na klęskę. Jednak tendencja do przenoszenia na ekran wszystkiego co popadnie zwyciężyła i w grudniu 2004 roku na ekrany weszła Seria niefortunnych zdarzeń – adaptacja pierwszych trzech tomów przygód Baudelaire’ów.


Logika dotycząca ekranizowania Snicketa a realizacja to jednak zupełnie dwie różne sprawy. Po Harrym Potterze, w którym zagrali tylko brytyjscy aktorzy, Hollywood postanowiło nakręcić swoją, amerykańską opowieść dla dzieci. Jim Carrey, Meryl Streep, Jude Law, a w drobnym epizodzie Dustin Hoffman, ochoczo zaangażowali się w adaptację Snicketa. Wszystko musiało być idealne. Nawet w rolach dziecięcych pojawili się uznani w tamtejszych kręgach dziecięcy aktorzy – 16-letnia Emily Browning i 15-letni Liam Aiken (Mamuśka, Droga do zatracenia), który miał niegdyś poważne szanse na zdobycie roli Anakina w Mrocznym widmie, a później stał się kandydatem Chrisa Columbusa do roli Harry’ego Pottera (zanim J. K. Rowling nie zażyczyła sobie całkowicie brytyjskiej obsady). Budżet Serii… wyniósł 150 mln dolarów. Film, promowany ze wszystkich sił, przez kilka tygodni utrzymywał się na szczycie amerykańskiego box office’u. U nas zapewne nie odniesie takiego sukcesu komercyjnego z oczywistego powodu – Seria… w Polsce, chociaż bardzo dobrze się sprzedaje, nie jest jeszcze hitem, który mógłby zgromadzić przynajmniej milion widzów. Ale nie to jest ważne.

Przyznam się – od samego początku nastawiałam się negatywnie do całego projektu z powodów, które już przedstawiłam. Pomysł, aby władować materiał z trzech książek, wprawdzie krótkich, ale jednak, do jednego obrazu, też mi się nie podobał. Jednak z seansu wyszłam zdumiewająco zadowolona. Seria… okazała się o wiele lepszym filmem, niż się spodziewałam. Co nie znaczy, że okazała się filmem bardzo dobrym. Zacznijmy więc od początku. Czołówka bowiem jest rewelacyjna. Oto po logach Dreamworksa i Paramountu na ekranie pojawia się… WESOŁY ELF. Nie, to nie dowcip. Pierwsza minuta to przesłodzona do wszelkich granic bajeczka zalatująca dobranockami i Teletubisiami. Wesoły Elf żyje w wesołej krainie, gdzie wesoło bawią się jeszcze bardziej wesołe wiewióreczki… czy coś w tym stylu. W każdym razie – szok. A po chwili… PRZEPRASZAM, ALE TO NIE TEN FILM.

Taśma się zacina i bajeczne barwy znikają. No cóż, jeżeli chcemy obejrzeć historię Wesołego Elfa, powinniśmy wybrać się do sąsiedniej sali – czeka tam na nas mnóstwo wolnych miejsc. Jeśli jednak postanowimy pozostać tutaj, czeka nas mocne szarpanie nerwów. Kolory zmieniają się, stają się ciemniejsze, poważne, smutne. Poznajemy trójkę młodych Baudelaire’ów – Wioletkę, Klausa i Słoneczko, którzy żyją szczęśliwie w wielkim domu ze swoimi kochającymi rodzicami i oddają się zachłannie swoim pasjom. Wioletka jest najgenialniejszą nastoletnią wynalazczynią na świecie, Klaus molem książkowym, a ich malutka siostrzyczka Słoneczko gryzie wszystko, co popadnie. Jednak gdy dochodzi do potwornego pożaru w domu i oboje rodzice tragicznie giną, wspaniałe życie trójki dzieci zamienia się w koszmar. Ich opiekunem zostaje bowiem Hrabia Olaf – paskudny osobnik, aktor teatralny, który mieszka w rozlatującym się domu i zamierza położyć swoje brudne łapska na wielkim majątku Baudelaire’ów. A więc narracja, czyli sprawa najważniejsza. Pisałam już o tym, że niemożliwe jest przeniesienie języka Snicketa na ekran. Jednak nie jest chyba aż tak źle.

Autor, którego gra Jude Law, wtrąca się raz na jakiś czas ze swoimi przykrymi komentarzami, uprzedzając nas co chwila, że może stać się coś strasznego i że JESZCZE NIE JEST ZA PÓŹNO NA WYJŚCIE Z SALI. Jednak komentarz zza kadru to niestety nie wszystko. Dialogi bowiem, tak zabawne w książce, w kinie budzą uśmiech… ale zażenowania. Brak tu tej iskry, która tchnęłaby duszę w słowa. Nie mówiąc już o bardzo ważnym szczególe – tanim moralizatorstwie. Otóż Snicket na kartach Serii… nigdy nie prawi morałów i nie wyciąga żadnych wniosków, nie poucza. Tymczasem w kinowej wersji pojawiają się kwestie zupełnie niepasujące do historii, dialogi, których treść woła o pomstę do nieba. List, który bohaterowie otrzymują pod koniec filmu, to żywy koszmar, nie dość, że ociekający gęstym kiczem, to jeszcze do tego zupełnie nielogiczny (bo jacy rodzice przysyłają z długiej wycieczki stek moralizujących uwag dla swoich pociech, kiedy powinni pisać o tym, co zwiedzają – przecież nie pojechali tam, aby odczepić się od dzieci, prawda?). No i może nie byłoby tak źle, gdyby nie fatalny dubbing (chociaż i tak nie był tak tragiczny jak w E.T. i Harrym Potterze).

Tak, wepchnięcie trzech książek do jednego filmu, kiedy niepewne są losy sequela, również odciska boleśnie swoje piętno na filmie. Trzeba bowiem wyciąć połowę materiału (“Gabinet Gadów”, druga książeczka serii, zajmuje zaledwie dwadzieścia minut) i zakończyć opowieść tak, by broniła się jako samodzielne dzieło. Trzeba więc zorganizować pozory rozwiązania zagadki śmierci rodziców Baudelaire’ów, aby wszystko jako tako trzymało się kupy. Gdzieś więc padają słowa o jakiejś tajnej organizacji (w książkach dopiero w tomie piątym, “Akademii Antypatii”, dowiadywaliśmy się o czymś takim jak WZS, chociaż nie wiedzieliśmy jeszcze, co to takiego), a finał zaprojektowany jest tak, by widz, który nie zna książek Snicketa, myślał, że dzieci rozwiązały zagadkę śmierci rodziców. Dzięki Bogu, ucieczka Hrabiego Olafa z więzienia ratuje wszystko. Zostawia furtkę do sequela i nie pozwala na czysty happy end, który byłby absolutnym zaprzeczeniem tonacji filmu.

Nie można jednak zapominać, że Seria… to komedia. Jednak oprócz czarnego humoru rodem z książkowego pierwowzoru mamy tutaj cały stek błazeństw, które pasują do tej opowieści jak piernik do wiatraka. Tak, przykro mi to mówić, ale Jim Carrey nie sprawdził się w roli Hrabiego Olafa. No dobrze, może niezupełnie, znakomicie broni się bowiem w przebraniu Stefana i Kapitana Szlama, ale jako sam Olaf wypacza zupełnie odtwarzaną przez siebie postać. Przecież Hrabia to nie błazen, tylko zwyczajny okrutnik, który w przeszłości był także aktorem. A w filmie został ukazany jako pajac i głupek, szpanujący znajomością francuskiego itd. Jego kwestie są sztywne i naprawdę mało zabawne. O wiele lepsza jest Meryl Streep jako bardzo bardzo bardzo strachliwa ciotka Józefina. Chociaż nie jest to kreacja najwyższych lotów, jest ona niezwykle zabawna i pasuje do historii opisanej przez Snicketa. W ustach wielkiej aktorki najgłupsze kwestie ożywiają się i zyskują lżejsze brzmienie. Nigdy nie zapomnę, że nie wolno stawać koło lodówki, bo może się ona przewrócić, i że klamka u drzwi może spaść, rozbić się na kawałki i zranić kogoś w oko.

Bardzo podobał mi się też Timothy Spall jako głupawy pan Poe – bankier pracujący w Mecenacie Mnożenia Mamony, który ma pilnować, by majątek dzieci nie wpadł w niepowołane ręce. Dzieci także dobrano bardzo trafnie. Emily Browning i Liam Aiken grają naturalnie i lekko, i od razu zyskują sympatię jako dwójka mądrych dzieci, które okazują się o wiele dojrzalsze niż otaczający ich dorośli. Chociaż i tak moimi faworytkami zostały bliźniaczki Kara i Shelby Hoffman w roli Słoneczka (patrz: świetna scena wiszenia ząbkami na stole). Jedno trzeba też przyznać – scenografia jest rewelacyjna. Niezwykły dom Olafa, gabinet gadów wujcia Monty’ego czy rozpadający się dom ciotki Józefiny nad Jeziorem Łzawym robią duże wrażenie. Naprawdę, jest na czym oko zawiesić, chociaż z drugiej strony trochę żal, że groteskowość i niezwykłość świata tu przedstawionego odbijają się przede wszystkim w scenografii, a nie w opowiadanej historii. Ale cóż, tak bywa, prawda?

Jednak, podsumowując, Seria niefortunnych zdarzeń to dobry film. Są tu, owszem, fragmenty irytujące, ale nudą raczej nie zalatuje. Aktorstwo mimo wszystko udane, scenografia cudowna. Jest to z pewnością jeden z lepszych obrazów familijnych tego sezonu. Musimy jednak przyznać, że brakuje tu iskry niezwykłości, która odróżnia książeczki Snicketa od reszty publikacji dla dzieci zalewających nasz rynek. I właśnie to chyba uznam za największy plus filmu Briana Silberlinga – być może rodzice po wyjściu z kina postanowią kupić swoim dzieciom tomy dalszych przygód Wioletki, Klausa i Słoneczka. I sami na tym zyskają.

Tekst z archiwum film.org.pl.

REKLAMA