Sędzia
David Dobkin, reżyser raczej dla ogółu anonimowy, na plan Sędziego zebrał obsadę imponującą: Robert Duvall, Robert Downey Jr., Vera Farmiga i Billy Bob Thornton. To aktorzy z charyzmą, filmowe osobowości, na których kolejne kreacje się czeka. Na swoich barkach utrzymali przecież niejednego celuloidowego giganta. Sędzia jest niestety klinicznym przykładem sytuacji, gdy pierwszorzędny aktorski skład nie wpływa na artystyczny sukces filmu. Wtedy zazwyczaj winnym okazuje się niekompetentny reżyser. Rozumiem Dobkina mającego ambicje nakręcić zaangażowany film mierzący się z kilkoma aktualnymi tematami: podziałem klas w amerykańskim społeczeństwie, zderzeniem prowincji z wielkim miastem i względności litery prawa. Jednak na każdej z tych płaszczyzn Sędzia zawodzi. To miał być chyba pierwszy poważny film w karierze Dobkina. Nie udało się. Na moje zainteresowanie swoją twórczością będzie musiał jeszcze poczekać.
David Dobkin to rzemieślnik, który na przyzwoitym poziomie potrafi operować filmowymi środkami wyrazu – oglądanie jego pracy nie boli, spisał się na trójkę. To twórca unikający jakiejkolwiek ekstrawagancji, niestety również niestarający się o żadną oryginalność, nieszukający własnego stylu (na razie jest on całkowicie przeźroczysty). Nie mogę robić oczywiście z tego zarzutu. Tym razem jednak to scenarzyści spartolili robotę – jednym z nich jest Dick Schenk – autor cenionego Gran Torino. The Judge to tekst przeżarty przez klisze, to kino z tezą, po brzegi wypchane stereotypowymi postaciami i wyeksploatowanymi fabularnie rozwiązaniami. Film napędzany ogranymi schematami.
Hank Palmer (Robert Downey Jr.) to wzięty adwokat z Chicago. Ubiera się w najdroższe garnitury, rękę zdobi mu zegarek za „nie wiadomo ile”, a do pracy przyjeżdza nieskromnym ferrari. Wychowywał się w małym miasteczku w Indianie. Dostał się na prestiżowe studia. W prowincjonalnym Carnville zostawił ojca, cenionego sędziego z czterdziestoletnim stażem – Josepha Palmera (Robert Duvall) i dwóch braci: lekko upoślodzenego Dale’a (Jeremy Strong) i Glena (Vincent D’Onofrio). Hank, jak tylko może, unika powrotu w rodzinne strony, całe życie uciekał od tego miejsca, chce usunąć z siebie wszystko, co z Carnville w sobie ma. Oczywiście w końcu będzie musiał tam wrócić, by kilka spraw wyjaśnić. Rozliczyć się ze swoją przeszłością – przyjeżdża bowiem na pogrzeb swojej matki, ale także uratować przyszłość – jego ojciec zostaje oskarżony o morderstwo jednego ze swoich dawnych podsądnych.
Scenarzyści od razu wprowadzają multum tematów. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby po każdym z nich tak bezmyślnie się nie ślizgali. Prowincjusze to głównie policjanci – przedstawieni jako banda głupców, drugą grupą są chętni rewanżu rolnicy o zniszczonych zębach, rzecz jasna, nieprzychylni Hankowi – zamożnemu przybyszowi z Wielkiego Świata. Gdzieś pośrodku jest właścicielka popularnej knajpki i lokalna patriotka Samantha (Vera Farmiga). Ona i Hank w przeszłości byli sobie bardzo bliscy – i tym razem znowu na siebie trafią, uczucie się odrodzi (a jakże inaczej). Tak naprawdę cały ten wątek można by z Sędziego bezkolizyjnie wyciąć. Wprowadza on jedynie do filmu sztuczną ckliwość, odbiera mu również tempo i uzupełnia scenariusz o kilka minut ciągle powtarzanych trywialnych sentencji. „Wyjechałeś, ja zostałam”, „Co o mnie wiesz?”, „Kochałeś mnie?”, „Wyjechałeś i czekałam”.
Z takich wypowiedzi zbudowana jest praktycznie cała ich relacja. To jedynie irytujące pustosłowie wydłużające film o niepotrzebne minuty. Dobkin nieszczęśliwie ucieka również w kicz – pojawiający się przez przypadek bądź przez nieudolność. Doprowadza do tego nie tylko nachalnie sugerującą emocje muzyka. Za pewne szczytem tandetnego sentymentalizmu jest scena, kiedy Hank razem z Dalem oglądają film z ich dzieciństwa, na którym bracia bawią się w ogrodzie. Prześwietlone zdjęcia, w tle brzęczy jojczące pianinko i co chwila spoglądamy na wzruszonego Downeya Juniora. Reżyser kilkukrotnie stara się w tak mało zgrabny sposób kupić swoich widzów.
Oczywiście jest jeszcze Robert Duvall. Jedynie on momentami wnosi do Sędziego nieco życia. Wydaje się postacią najprawdziwszą ze wszystkich, bohaterem, którego życiorysem można się przejąć, uwierzyć w to, że Joseph faktycznie istnieje poza światem przedstawionym. Nie pojawia się i nie znika razem z włączaniem i wyłączaniem kamery. Niestety nie dostaje zbyt wielu okazji, by wskoczyć na swój najwyższy aktorski poziom. Mimo to widać, że jemu i tak chciało się grać najbardziej. W The Judge jest za mało krzyku i konfrontacji, prawdziwej agresji. To kino grzeczne i zachowawcze. Dwadzieścia minut przed końcem, gdy dochodzi do sprzeczki między głównymi bohaterami, to zdecydowanie za późno, by naładować ten film odpowiednio wysokim napięciem. Okrutnie nieskładne jest również zakończenie, a właściwie zakończenia. Jest ich prawdopodobnie około pięciu. Twórcy nie wiedzieli chyba, kiedy swój film zakończyć. Przypuszczam, że mieli kilka pomysłów na ostatnią scenę, ostatnie ujęcie, ale nie potrafili się zdecydować, które z nich jest najlepsze. Doszli więc do niefortunnego kompromisu, wykorzystując wszystkie.
Sędzia jest sporym rozczarowaniem. To kino mdłe i niedzisiejsze, mające w swoich założeniach wzruszać, ale niestety jest wyprute ze szczerych emocji. Gwarantujące aktorskie popisy, ale tylko za sprawą eleganckiego plakatu i dumnie wyglądających na nim nazwisk gwiazd. Film Dobkina jest niestety dla kina za mały. Idealnie sprawdziłby się jako film z telewizyjnej ramówki towarzyszący rodzinnemu obiadowi w niedzielne popołudnie. Po smacznym schabowym można powrócić w czterdziestej minucie filmu do oglądania – leżąc z pełnym brzuchem na wygodnej sofie. Jedną ręką możemy głaskać psa, drugą odpisywać na smsy, i co jakiś czas spoglądać na Sędziego. Naprawdę nie wiem, która z tych trzech czynności byłaby najbardziej zajmująca.