SASQUATCH SUNSET. Małe przygody Wielkiej Stopy
Zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądałaby sekwencja prehistoryczna Odysei kosmicznej, gdyby została rozbudowana do formy pełnego metrażu, a Kubrick wykazałby się przy jej realizacji mniejszym nadęciem i większym poczuciem humoru? Ludzie w kostiumach małp nie podrzucaliby dużej kości w powietrze, ale uprawiali seks i wypróżniali się pod drzewa. Zamiast najsłynniejszego match-cuta w historii kina, przez niespełna 90 minut oglądalibyśmy pierwotne życie gromadne, skupione wokół poszukiwania pożywienia oraz innych podstawowych czynności fizjologicznych. David i Nathan Zellnerowie nakręcili właśnie taki film: antropologiczny komediodramat o sekretnej egzystencji mitycznych stworzeń. Prosty jak budowa cepa, a jednocześnie tętniący kreatywnością.
Trudno byłoby pewnie odnaleźć wśród amerykańskich filmowców większych entuzjastów legendy o Wielkiej Stopie niż bracia Zellnerowie. Ich kariera reżyserka nabrała rozpędu po czterominutowym Sasquatch Birth Journal 2, zaprezentowanym podczas festiwalu w Sundance. Filmowi towarzyszyła obszerna instalacja artystyczna (Sasquatch Birth Journal 1), skoncentrowana – podobnie jak wspomniany short – wokół procesu porodu tytułowych stworzeń. Pełnometrażowy Sasquatch Sunset jest spełnieniem ich filmowych marzeń. Pochodną dziecięcych fascynacji i obsesji – odważny, napisany z potrzeby serca scenariusz przeleżał w szufladzie dobrych kilka lat. Realizacji mógł doczekać się dopiero wtedy, kiedy bracia ustabilizowali swoją pozycję w branży, kręcąc Kumiko i Damulkę oraz podpisując kontrakt na reżyserię paru odcinków serialu The Curse.
Scenariusz Zellnerów (a konkretniej Davida Zellnera) jest odważny, bo całkowicie pozbawiony dialogów. Bohaterowie porozumiewają się za pomocą ryków, mruknięć oraz jęków. Używają prostych gestów, konstruując zalążki języka niewerbalnego. Hollywoodzcy aktorzy znikają za wymyślnymi kostiumami i jeszcze bardziej wymyślną charakteryzacją – konia z rzędem temu, kto rozpozna w którejś z postaci Jessego Eisenberga albo Riley Keough. Z obserwacji tytułowych sasquatchy czerpiemy podobny rodzaj satysfakcji, co z przyglądania się zwierzętom w zoo (fenomen ten przeanalizował niegdyś dogłębnie Bert Haanstra w krótkometrażowym dokumencie). Cieszy nas i fascynuje, gdy dostrzegamy w zwierzęcej aktywności odbicie zachowań ludzkich, podniesione do potęgi przez dominację instynktu i brak zahamowań kulturowych. Pozwala nam to spojrzeć z innej perspektywy, a ostatecznie lepiej zrozumieć struktury i procesy społeczne, które na co dzień traktujemy w kategoriach oczywistości.
Pomysł, na którym zasadza się Sasquatch Sunset, jest wspaniały, ale ryzykowny. Na pierwszy rzut oka może wydawać się samograjem, ale grozi szybkim wyczerpaniem i znużeniem. Film Zellnerów unika tej pułapki z dwóch powodów. Po pierwsze: jest stosunkowo krótki (88 minut), nie męczy ponad dwugodzinnym metrażem, eksploatującym koncept do cna. Po drugie: za pomysłem wyjściowym podąża cała gama świetnych pomysłów pobocznych, zarówno w skali mikro (liczne gagi sytuacyjne), jak i makro (struktura). Fabuła zostaje rozłożona na 12 miesięcy z życia sasquatchy, kolejne plansze z nazwami pór roku rozdzielają cztery sekwencje narracyjne. Istotnym, choć drugoplanowym tematem filmu staje się tym samym krąg życia, bezlitosny charakter praw natury – podkreślany dodatkowo przez obecność scen narodzin i śmierci.
Zellnerowie bardzo umiejętnie rozkładają akcenty między powagą a bezwstydnym, czysto slapstickowym humorem. W jednym momencie obserwujemy, jak bohaterowie ciskają w siebie ekskrementami, w drugim – jak przechodzą żałobę po wstrząsającej śmierci członka gromady. Sasquatch Sunset jest więc jednocześnie komedią z elementami fekalnymi i dramatem, w którym ważną rolę odgrywa samotność i poczucie egzystencjalnej pustki (samo żyćko), potęgowane przez majestatyczne plany pełne i totalne. Przemierzając bezkresne połacie lasu, stworzenia zatrzymują się co jakiś czas i w quasi-religijnym rytuale uderzają patykami w korę drzew – poszukują w ten sposób innych przedstawicieli swojego gatunku. Zamiast kolejnych sasquatchy, znajdują ślady ludzkiej obecności. Rozpadający się namiot, ścięte drzewa, wypaloną ziemię. W takich momentach Sasquatch Sunset nabiera charakteru ekologicznego postapo – bohaterowie eksplorują spustoszoną (na skutek działań człowieka) planetę, chroniąc się w ostatnich skrawkach dziewiczego świata natury. Ich los wydaje się jednak przesądzony, o czym przypomina nam nie tylko wyjątkowo gorzkie zakończenie, ale również tytuł filmu. Sami widzicie – z Zellnerami jest trochę tak jak z Danielsami (autorami Człowieka scyzoryka oraz Wszystko wszędzie naraz). Wystarczy wykazać się odrobiną dobrej woli, aby za parawanem absurdu i groteski dostrzec morze poważniejszych treści.
Wybitne duety braterskie przeżywają ostatnio w kinie trudny okres. Bracia Safdie ogłosili parę miesięcy temu, że rozchodzą się na stopie artystycznej – Josh ma zająć się reżyserią, a Benny poświęcić indywidualnej karierze aktorskiej. Coenowie zawiesili współpracę już kilka lat temu, choć według najnowszych doniesień istnieje szansa, że stworzą w niedalekiej przyszłości wspólny projekt. Całe szczęście Zellnerowie dopiero się rozkręcają: wyważają drzwi do świata kina zamaszystym kopniakiem, ubrani od stóp do głów we włochate kostiumy sasquatchy. Ich najnowsze dzieło to, jak słusznie zauważył Peter Debruge z „Variety”, „film-jednorożec”. Trudno uwierzyć w jego istnienie, dopóki nie zobaczy się go na własne oczy.
Swoją drogą: mało brakowało, a Sasquatch Sunset podzieliłby los rzeczonego jednorożca i na zawsze pozostał w sferze wyobraźni. Kiedy jeden z głównych sponsorów wycofał finansowanie, projekt wsparli indywidualni producenci-entuzjaści: Ari Aster i Jesse Eisenberg. W decydującym momencie aktor wyłożył pieniądze z własnej kieszeni, dbając o to, aby ekipa weszła na plan i rozpoczęła okres zdjęciowy zgodnie z harmonogramem. Dzięki temu Zellnerowie mogą rozwijać się dalej – z pożytkiem dla siebie, dla nas oraz dla kina.