ROBOCOP. Już nie robi się takiego science fiction jak kiedyś
- Tekst z archiwum Film.org.pl
Dlaczego wygrzebuje z przeszłości wyłącznie rzeczy nietuzinkowe i warte wielokrotnego oglądu? Gdzie są obrzydliwie zbudowane katedry? Wskażcie mi choć jedno szpetnie ozdobione katedralne sklepienie. Gdzie są tandetne cyrki rzymskie? Koszmarnie nagryzmolone freski starożytnych? Gdzie egipskie bohomazy, babilońskie obrzydliwe landszafty? Dlaczego jakiś papież renesansowy umiał być mecenasem, a współcześnie nie umie nim być minister kultury i sztuki? Dlaczego nie znajdujemy w wykopaliskach wstrętnej tandety zdobniczej, imitacji przyprawiających o mdłości, monumentalnych kiczów? Jak to się, do diabła, stało, że nawet pomniki, stawiane różnym wodzom i władcom, były dawniej tak wyborne, a jak dzisiaj ktoś walnie popiersie na cokole, to nawet pijaczek się nie oprze, jeno mocz odda i krzyż mu na drogę?
Dlaczego dzisiaj nie udaje się to, co tak dobrze udawało się “wtedy”, powiedzmy, 36 lat temu, w czasach kiedy Verhoeven do spółki z Bottinem składali do kupy film RoboCop? Indolencja twórcza? A może u schyłku ery beztroskiego reaganowskiego militaryzmu zaroiło się nagle na kalifornijskich ulicach od klas oświeconych, ludzi wrażliwych i rozumnych, a obecnie to tylko masy niewykształconego, utrzymywanego w ciemnocie i nędzy plebsu przelewają się przez sale kinowe? Sam niejednokrotnie wzdycham z rozrzewnieniem na myśl o epoce analogowej i powtarzam jak zaklęcie, że “kiedyś to był klimat, a teraz to jest bryndza”. Nostalgiczne miauczenie wiecznie rozczarowanego dąsalskiego czy coś bardziej stadnego?
Cokolwiek by to nie było, jedno jest pewne ponad wszelką wątpliwość: takich filmów jak RoboCop już się dzisiaj nie kręci. Nawet po milionie obejrzeń wciąż fascynuje mnie klasyczna jasność fabuły, niezmiennie zachwyca ponadczasowe brzmienie muzyki Poledourisa, a obserwując, jak Boddicker, przy współudziale wykolejonej bandy zbirów, rozrywa na sztuki ciało Murphy’ego, ciągle odczuwam ten sam gniew, co za małolata, gdy po raz pierwszy zasiadłem przed telewizorem, by zaliczyć Superglinę na zjechanym VHS-ie.
Egzekucja Murphy’ego – pokazana frontalnie, bez retuszowania – mimo upływu lat nie straciła absolutnie nic ze swego barbarzyńskiego okrucieństwa. W zalewie najprzeróżniejszych Pił oraz innych nastolatkowych “horrorów”, bestialstwo filmowych degeneratów łatwo ulega trywializacji. Ale nie u Verhoevena. Ten gra na emocjach publiki z mistrzowską bezwzględnością. Nim jego bohater legnie martwy z kulą w mózgu, przyjmie na kewlarowy korpus potężną kanonadę nieprzyjaciela. Zdarzeniu przyglądać się będzie zza kratownicy partnerka Murphy’ego. Autentycznie żal mi tej dziewczyny. Motyw pokrewny, tj. bierne przyglądanie się kaźni partnera i wkurzająca niemożność wykonania jakiegokolwiek gestu, powrócą później w Czarnym deszczu Ridleya Scotta, jednakże z trochę mniejszym impetem – bez typowo Verhoevenowskiej sadystycznej dosłowności w epatowaniu przemocą. Obydwie sekwencje dziejące się w wyludnionej walcowni – zarówno początkowa, jak i końcowa, ta z rozpuszczonym w kwasie kolesiem – na stałe weszły do kanonu najbrutalniejszych scen ever.
Weź z łapanki dowolnie spotkanego przechodnia i zapytaj, czy widział film RoboCop. Jeśli odpowie, że widział, zapytaj, co zapamiętał. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że zapamiętał egzekucję. Nieco starsza ode mnie widownia w luźnych rozmowach często wspomina, iż za komucha RoboCop był jednym z tych filmów od lat 18, na które za żadne skarby Sierra Madre nie dało się wejść na szkolną legitkę. Trzeba było się nieźle nagimnastykować, żeby ominąć reżimową inspekcję przy kasie.
Zostawmy jednak wspominki i wróćmy do meritum: rzecz osiada w pamięci także dzięki optymalnie zdemoralizowanej bandzie psycholi. Figury oprychów zioną tak niewyobrażalnym prostactwem, że o ile wcześniej gotów byłem usprawiedliwiać ich poczynania bandyckim fachem i chęcią przetrwania w starciu z policją, o tyle z chwilą rozczłonkowania Murphy’ego znienawidziłem Boddickera bez reszty. Wszelka zbrodnicza ideologia wyparowała, obróciła się w nicość. Stąd też ustawiczne parcie na finał, które towarzyszyło mi zawsze w trakcie kolejnych seansów. Chciałem ujrzeć, jak RoboCop miażdży swoich oprawców, jak przejeżdża po nich niczym czołg. Chciałem spektakularnej zemsty i takowej się doczekałem. Ale zaraz… o czym my w ogóle mówimy? Zemsta? Maszyna się mści? Coś tu chyba nie gra – od kiedy to indywidualne poczucie sprawiedliwości bierze górę nad wklepanymi za pośrednictwem klawiatury komendami?
Czasami odnoszę wrażenie, że Verhoeven jest klinicznie niezdolny do nakręcenia lichego filmu. W Superglinie daje miejscami takiego czadu, że głowa mała. Z opowiastki tej wyłania się bowiem klawa i całkiem niegłupia humanistyczna myśl. Jej przebłyski da się dostrzec nawet pomimo pożałowania godnej kondycji świata, nad którym niepodzielnie góruje chromowane gmaszysko OCP. Brawurowego przekładu owej myśli na język epickiego kina dokonali Anglik Scott (ten starszy i mądrzejszy), Kanadyjczyk Cameron oraz Japończyk Oshii. Czas poznać, co ma na ten temat do powiedzenia Holender. Ja to widzę w sposób następujący: część pierwsza filmu opowiada historię człowieka, który stał się maszyną, część druga historię maszyny, która pozostała człowiekiem. Tako rzekłem, a teraz będę próbował udowodnić tę w gruncie rzeczy dziecinnie prostą do udowodnienia tezę.
Otóż z jednej strony Verhoeven spiętrza w robocie cechy Murphy’ego, te wszystkie smutne szczegóły jego robociej wegetacji, z drugiej zaś stawia przed oczami publiki żywą i nieuchronnie człowieczą naturę bohatera. Efekt jest taki, że ta jakby żywcem wycięta z literatury rysowanej postać deklasuje mentalnie wszystkie aktualnie lansowane wydmuszkowe ikony komiksowych herosów. Kwestia ślepego posłuszeństwa, godzenia się z uwłaczającym przymusem konsumowania pasty dla niemowląt, wreszcie walka z kotłującymi się pod czaszką wspomnieniami (przechadzka po opustoszałym domu to kolejny dowód niepospolitej intuicji reżysera) – te i inne pozorne błahostki odgrywają w filmie wcale nie mniejszą rolę niż sensacyjny wątek nierównych zmagań policji z bezkarnie panoszącymi się po Detroit oprychami.