ROBOCOP. Już nie robi się takiego science fiction jak kiedyś

- Tekst z archiwum Film.org.pl
Dlaczego wygrzebuje z przeszłości wyłącznie rzeczy nietuzinkowe i warte wielokrotnego oglądu? Gdzie są obrzydliwie zbudowane katedry? Wskażcie mi choć jedno szpetnie ozdobione katedralne sklepienie. Gdzie są tandetne cyrki rzymskie? Koszmarnie nagryzmolone freski starożytnych? Gdzie egipskie bohomazy, babilońskie obrzydliwe landszafty? Dlaczego jakiś papież renesansowy umiał być mecenasem, a współcześnie nie umie nim być minister kultury i sztuki? Dlaczego nie znajdujemy w wykopaliskach wstrętnej tandety zdobniczej, imitacji przyprawiających o mdłości, monumentalnych kiczów? Jak to się, do diabła, stało, że nawet pomniki, stawiane różnym wodzom i władcom, były dawniej tak wyborne, a jak dzisiaj ktoś walnie popiersie na cokole, to nawet pijaczek się nie oprze, jeno mocz odda i krzyż mu na drogę?
I tak u zarania swojej policyjnej kariery Murphy będzie wywiązywał się z powierzonych zadań bez zarzutu: a to weźmie udział w kilku pokazowych akcyjkach, to znowu uratuje dziewczę od gwałtu, innym razem zaaresztuje niepoczytalnego urzędasa… W sumie bliżej mu będzie do robota kuchennego marki Zelmer niż żywej istoty, obdarzonej suwerennym systemem decyzyjnym. Nic jednak nie trwa wiecznie: misja bezwolnej marionetki na usługach chłopców z OCP szybko cyborgowi powszednieje. To z kolei oznacza nowe stadium rozwojowe na drodze do uzyskania pełnej świadomości własnego jestestwa – fazę buntu i kruszenia gorsetu dyrektyw.
Ten etap przygód Robo stanie się domeną drugiej części filmu. Sytuacja wyklaruje się wówczas na tyle, że u boku Murphy’ego pozostanie już tylko dzielna porucznik Lewis. To chyba jedyny minus filmu – stosunkowo nieduża liczba scen z udziałem Nancy Allen. Zawadiacki sposób żucia przez nią gumy jest po prostu obłędny – mógłbym się zakochać. Tak czy siak, po incydencie w podziemnym parkingu z udziałem policyjnej brygady do rozwałki, oboje z Murphym zaszyją się poza miastem… w starej walcowni. Historia bardzo zgrabnie zatoczy koło. To właśnie tutaj rozegra się najlepsza scena w całym filmie. Pod względem intymności przekazu jedynie monolog umierającego Batty’ego oraz pogawędka Arnolda z młodym Connorem na temat człowieczej skłonności do płakania mogą się równać z tym, co za moment nastąpi. RoboCop poprosi Lewis, by ta skombinowała mu zestaw narzędzi, gdyż pokiereszowany w starciu z plutonem egzekucyjnym mechanizm (nawiązanie do początkowych partii opowieści) wymaga podreperowania. Przystępując do wykręcania śrubek z hełmu, cyborg nie omieszka ostrzec partnerki (uwielbiam pozbawione emocji brzmienie głosu Wellera, wypowiadającego tę kwestię), iż widok, jaki za chwilę ujrzy, może się jej nie spodobać. Owym widokiem będzie najzupełniej realna ludzka twarz Murphy’ego, jedyny organiczny element maszynowej konstrukcji, efekt oszałamiającej charakteryzatorskiej krwawicy wymiatacza Roba Bottina. Na tym nie koniec. Kiedy Lewis podsunie Murphy’emu kawałek lustra, ten znowu ją o coś poprosi – tym razem poprosi ją o to, by zostawiła go samego ze swoim odbiciem.
Klasyka, panie i dranie, klasyka bez domieszek.
We wspomnianej scenie rozpoznawania w sobie człowieka wyjątkowo zabraknie żywiołu wszechobecnego Verhoevenowskiego szyderstwa. Napisałem „wyjątkowo”, ponieważ znakomita większość scen filmu RoboCop ugina się pod ciężarem reżyserskiej drwiny, tak samo jak liść ugina się pod naporem kropli deszczu. Końcowy fragment finałowej bitki z szefem złych, kiedy Murphy leży przywalony złomem, a Lewis, ciężko ranna, próbuje wygramolić się z bajorka, rozwala swoją ironiczną prostotą. Chodzi rzecz jasna o pamiętny one-liner Robo, który narzekania partnerki kwituje jakby od niechcenia słowami: „They’ll fix you. They fix everything„.
Verhoeven lubi bawić się ironią. W końcu to spod jego ręki wyszedł radosny miks hollywoodzkiej sztampy – opowiastka o grupie wojaków naparzających się do upadłego z kohortą międzyplanetarnego robactwa. Ale znowu robi to inaczej niż większość wyrobników. Nie traktuje ironii jako chwytu retorycznego. Jedynie „przyprawia” fabułę drwiną, spycha ją na samo dno i przez to nie rozśmiesza publiki wprost, lecz działa skrycie jak korzenne ziele. Osobiście mam problem z rozszyfrowaniem humoru Supergliny. Problem na tyle poważny, że do końca nie wiem, czy Verhoeven sobie „kpi, czy o drogę pyta”. Dawka ironii bywa u niego tak śladowa (albo inaczej: tak precyzyjnie zakamuflowana pod postacią poszczególnych scen), że wzbudza zastrzeżenia co do samej swej obecności w filmie; jest niemalże podprogowa – nie pochodzi już od reżysera, znajduje się w samym świecie przedstawionym, jak powietrze. Pamiętacie jak ED-209, ten upośledzony robot bojowy z niedowładem prawej stopy, runął z kwikiem ze schodów, bo nie umiał postawić giry na stopniu? Albo jak jeden z członków zarządu OCP, wytypowany do pomocy przy symulacji aresztowania, został dosłownie rozerwany na strzępy gradem kul, ponieważ pech chciał, że akurat wtedy zacięła się procedura cofania rozkazu?
Teraz pokażcie mi szkołę, w której uczą, jak kręcić takie sceny, ba, jak kręcić to pikuś – pokażcie mi, jak je wplatać w całokształt historii, żeby nie doszło do jej samounicestwienia. Sarkastyczny obraz nieodległej przyszłości, zdominowanej przez żarłoczne korporacje, uzupełniają kuriozalne reklamy telewizyjne oraz urywki wiadomości, z których dowiadujemy się na przykład o tragicznym w skutkach przekierowaniu orbitalnego lasera, w wyniku którego na popiół sfajczyło się dwóch wiceprezydentów USA. Żeby było śmieszniej, owe reklamowo-dziennikowe przerywniki nagrane zostały naprędce i pierwotnie w ogóle miało ich nie być. Opatrzność czuwała nad produkcją filmu do samego końca.
Niech wolno mi będzie podsumować moje przemyślenia w błyskotliwym skrócie: RoboCop to film dobry w ryj! Zwróćcie uwagę na przejrzystość i konieczność wszystkich elementów składowych fabuły, na jej piękną intonację, pozostającą w wyraźnym kontraście z koszmarnym tematem opowieści. Wszak RoboCop to w dużej mierze poruszająca historia zamordowanego na służbie policjanta, męża i wreszcie ojca – tego faktu nie należy lekceważyć! Klarowność stylu Verhoevena podsyca ciemne bogactwo jego fantazji: kontrast i harmonia, styl i treść, forma i fabuła – wszystko doskonale połączone. Spróbujcie usunąć z filmu jakikolwiek urywek, a cała konstrukcja poleci na łeb na szyję. Z wizji Verhoevena nie da się nic uszczknąć. Tym oto dziwnym stwierdzeniem kończę reckę, żywiąc jednocześnie nadzieję, że kiedy będziecie robić filmowe podsumowanie życia (ja już takowe robię), nie zapomnicie o blaszanym ludziku z giwerą w udzie.
Takich filmów się już dzisiaj nie kręci.