RIO GRANDE. Jeden z westernów złotej epoki gatunku
W ciągu pięciu lat od zakończenia II wojny światowej John Ford nakręcił osiem filmów, z czego pięć było westernami. W 1950 roku reżyser, kontynuując współpracę z Johnem Wayne’em, prawdziwą ikoną gatunku, i angażując fantastyczną Maureen O’Harę, chciał jednak skierować swoje kroki w inną stronę. Ford zamierzał bowiem nakręcić melodramat z gwiazdorską parą w rolach głównych, ale gdy dyrektor Republic Pictures, Herbert Yates, usłyszał o pomyśle reżysera, momentalnie wstrzymał jego zapędy i niejako wymógł stworzenie – a jakże – kolejnego westernu.
Podobne wpisy
Czym uzasadniał swoją decyzję Yates? Jego zdaniem historia, którą Ford koniec końców przedstawił na ekranie w 1952 roku w Spokojnym człowieku, była zupełnie nieciekawa dla widowni – klasyczny western miał być lepszym wyborem. Gatunek przeżywał wtedy przecież szczytowy okres swojej popularności w kinie amerykańskim, a chętnie oglądanych filmów rozgrywających się na Dzikim Zachodzie powstawało na pęczki. Co ciekawe, to jednak odsunięty przed producenta projekt ostatecznie przyniósł Fordowi czwartego reżyserskiego Oscara i stał się ogromnym przebojem kasowym – w przeciwieństwie do forsowanego przez Yatesa Rio Grande. Film niby podobał się i krytykom, i widzom, ale nie zapadł nikomu szczególnie w pamięć, będąc raczej standardowym reprezentantem swojego gatunku, który ani grzeje, ani ziębi.
W Rio Grande Ford zamknął tryptyk, zwany dziś trylogią kawaleryjską, na który składały się jeszcze Masakra Fortu Apache (1948) i Nosiła żółtą wstążkę (1949). Istotnie, głównym miejscem akcji filmu jest posterunek kawalerii amerykańskiej usytuowany przy granicy z Meksykiem. Zadaniem stacjonujących tam żołnierzy jest ochrona ludności przed najazdami Apaczów, ale nie należy ono do łatwych. Nie chodzi jedynie o niespodziewane, brutalne ataki Indian, lecz także fakt, że bez trudu znajdują oni schronienie po drugiej stronie tytułowej rzeki, gdzie armia Stanów Zjednoczonych nie może ich ścigać. Na domiar złego liczebność pułku jest drastycznie mała, zaś do jej uzupełnienia przydzieleni zostają nowi rekruci w „imponującej” liczbie dwunastu młodych chłopaków. Dowódcą regimentu jest cieszący się szacunkiem, doświadczony, acz trochę zmęczony pułkownik Yorke (John Wayne). Kiedy wydaje mu się, że czeka go kolejny zwykły dzień na służbie, okazuje się, że jednym ze wspomnianych rekrutów jest jego syn Jeff (Claude Jarman Jr.). Wkrótce cała sytuacja jeszcze bardziej komplikuje się, gdy na miejscu zjawia się żona Yorke’a, Kathleen (Maureen O’Hara), próbująca odciągnąć Jeffa od wojska, a przy okazji dać upust goryczy, jaką odczuwa wobec męża, który zostawił ją dla kariery. Apacze zaś nie zamierzają czekać na rozwikłanie rodzinnych spraw pułkownika.
To jeszcze nie te czasy, w których można byłoby spodziewać się po westernie czegoś więcej niż utrwalania mitu dzielnych Amerykanów strzegących praworządności i chroniących niewinnych przed dzikimi Indianami. Rio Grande stawia na romantyczną wizję kawalerii Stanów Zjednoczonych. To grupa lojalnych, darzących się wzajemną sympatią – a kiedy trzeba odpowiednim szacunkiem – wojowników, którzy sumiennie wykonują swoje obowiązki wobec ojczyzny będącej najwyższą wartością. I nawet jeśli zdarzy się jakaś żołnierska bójka, to po wszystkim przeciwnicy poklepią się po plecach i zasiądą do wspólnego biesiadowania. Jednocześnie jest to służba pełna znoju, walki oraz niebezpieczeństw, o czym Ford również nie zapomina. Kiedy przychodzi do starć z Indianami, nie ma taryfy ulgowej – szczególnie przejmująca jest bardzo krótka scena, w której jeden z kawalerzystów chce oddalić się od pułku i pomścić zamordowaną przez Apaczów żonę. Pułkownik Yorke powstrzymuje go jednak – służba w kawalerii wymaga opanowania.
Szkielet fabularny jest więc doskonale znany każdemu miłośnikowi westernów – walka dobrych amerykańskich żołnierzy z bezlitosnymi Indianami, którzy zabijają bez ostrzeżenia, odprawiają tajemnicze rytuały oraz piją na umór. Ford nie próbuje dodać do tego niczego więcej i wątek Apaczów mógłby być dość nużący, gdyby nie typowe dla reżysera niezwykle efektowne sceny pościgów i strzelanin. Galopująca razem z końmi kamera, kaskaderzy pozwalający na ukazanie widowiskowych postrzałów w biegu, niesamowita dynamika walk – w tym względzie Ford nie miał sobie równych. Finałowa potyczka z Indianami prezentuje się znakomicie i doskonale podkręca tempo Rio Grande.
Przez większą część filmu tempo jest jednak znacznie wolniejsze, a cała atmosfera bardziej kameralna. Liczba sekwencji walk żołnierzy z Apaczami wyraźnie zwiększa się dopiero w drugiej połowie Rio Grande. Pierwsza stawia bowiem na inne wątki i to właśnie one w dużej mierze działają na niekorzyść całości – albo przez niewystarczające rozbudowanie, albo brak pomysłu. Przede wszystkim należy przywołać temat relacji ojca z synem, która od samego początku prezentuje się bardzo interesująco. Yorke nie zamierza udzielać młodemu Jeffowi taryfy ulgowej – przeciwnie, w pierwszej oficjalnej rozmowie zaznacza, że będzie wymagał od niego więcej i nie ma tu co liczyć na jakiekolwiek czułości. Wkrótce jednak okazuje się, że to tylko słowa – w chwilach, w których zdrowie bądź życie chłopaka może być zagrożone, pułkownik ewidentnie martwi się o syna i nie jest skłonny go narażać. Jeff zaś podchodzi do sprawy w inny sposób – chce iść swoją drogą, a przy okazji udowodnić ojcu, że jest mężczyzną.
Kiedy Ford daje wybrzmieć relacji ojca i syna, prezentuje się ona znakomicie i kieruje Rio Grande w rejony rodzącego się wówczas westernu psychologicznego. Tyle że reżyser poświęca temu wątkowi uwagę na początku i na końcu filmu, w środku zaś spycha go praktycznie na margines. Jego miejsce zajmuje za to związek pułkownika Yorke’a z Kathleen, który niestety nie ma w sobie praktycznie nic interesującego. Melodramatyczna miałkość w połączeniu z nieciekawą historią sprawiają, że widz z utęsknieniem czeka na pojawienie się Jeffa albo chociaż Apaczów. Kathleen niby chowa jakąś urazę do swojego męża, ale jeśli jest tu jakiś konflikt, to zostaje rozwiązany błyskawicznie, a cała relacja przeplata się ze scenami z życia na przygranicznym posterunku. Dramatycznie zmarnowano tu talent Maureen O’Hary, która nawet z tak pobieżnie potraktowanej postaci potrafiła wykrzesać kilka naprawdę znakomicie zagranych momentów. Jej ekranowa chemia z Wayne’em, prywatnie przecież bliskim przyjacielem, mogła zaś zrodzić coś naprawdę świetnego.
Właściwie nie może dziwić fakt, że Rio Grande nie zyskało zbyt dużej rzeszy fanów i stało się po prostu jednym z wielu westernów złotej epoki gatunku. John Ford wykorzystał sprawdzone środki wyrazu, niektóre bardzo efektowne, inne raczej wysłużone, ale zabrakło mu zdecydowania, by pójść w kierunku psychologizacji. W efekcie najciekawsze wątki są jedynie napoczęte, a reszta prezentuje się po prostu nieźle – i nic poza tym.