RIDDICK. Godna kontynuacja kultowego science fiction
I choć wystawił cierpliwość swych fanów na niemałą próbę, ci powinni być w pełni usatysfakcjonowani jego powrotem. Richard B. Riddick, słynny kosmiczny awanturnik, wraca po latach nieobecności na duży ekran i – co najważniejsze – ma się całkiem dobrze.
Zacznijmy jednak od początku. W 2000 roku scenarzysta i reżyser David Twohy dał światu „Pitch Black”. Ten skromny w budżecie i realizacji, niemal b-klasowy thriller SF szybko osiągnął status kultowego. Zawdzięczał to umiejętnemu doborowi gatunkowych klisz, dobitnym i brutalnym scenom akcji, przemycaniu ciekawych etycznych dylematów i – nade wszystko – postaci, którą był Riddick. Jego charyzma i bezkompromisowość emanowały z ekranu tak silnie, że przyćmiewały role pozostałych postaci filmu. Na fali wyjątkowej siły oddziaływania tego bohatera cztery lata później powstał kolejny film, mający za zadanie poszerzenia uniwersum, w którym rozgrywały się jego przygody. Niestety, „Kroniki Riddicka” nie cieszyły się już taką popularnością, poniosły nawet dość bolesną porażkę w kinach, bo przy budżecie 105 milionów dolarów zdołały uzbierać jedynie połowę tej sumy. Jako przyczynę takiego stanu rzeczy można wskazać zmianę konwencji względem części pierwszej – z mrocznego akcyjniaka SF na międzyplanetarną przygodę – oraz wyraźne wygładzenie przekazu (PG-13), którego ofiarą padła także osobowość głównego bohatera. Ja jednak należę do tych, którzy uważają, że obie części równomiernie dysponują gamą wyjątkowych zalet, dzięki czemu potrafią się zgrabnie uzupełniać.
Do riddickowej franczyzy można jeszcze dodać film animowany pt. „Kroniki Riddicka: Mroczna furia”, tłumaczący co działo się z Riddickiem między wydarzeniami z pierwszego i drugiego filmu, a także dwie gry wideo, zgłębiające jeden z ciekawszych wątków jego wcześniejszych przygód – ucieczki z więzienia Butcher Bay. Co zrozumiałe, fanom było mało, a i postać zasługiwała na poświęcenie jej zdecydowanie więcej filmowego metrażu. I tak też David Twohy w końcu serwuje nam trzeci obraz sygnowany nazwiskiem najważniejszego bohatera swej scenopisarskiej twórczości.
„Riddick” stylistycznie i fabularnie przypomina „Pitch Black”. I ta informacja dla wielu powinna stanowić wystarczającą zachętę do kupna biletu i wystarczający powód zakończenia pisania recenzji. Pofatyguje się jednak i wytłumaczę w czym rzecz. Twórcy postanowili wrócić do sprawdzonej formuły, nie kombinowali, poszli po linii najmniejszego oporu. I chwała im za to, bo jak już mówiłem, między innymi przez zbytnie udziwnianie scenariusza „Kroniki Riddicka” doczekały się tak słabego odbioru. Na powrót postawiono więc na fabularną przejrzystość. W kolejnej odsłonie swych przygód główny bohater zostaje zdradzony i pozostawiony na pastwę losu na nieznanej planecie. Ponownie musi wykrzesać z siebie zwierzęce instynkty, by skutecznie zawalczyć o własne przetrwanie. Ziemia, na której się znalazł, roi się bowiem od niezwykle niebezpiecznych stworzeń. To jednak nie jedyny problem, jaki stanie mu na drodze – jego głowa wciąż posiada wysoką cenę, przez co tuż za rogiem czyhać na niego będą łowcy nagród. Sami odpowiedzcie sobie na pytanie, czy i tym razem uda mu się wyjść z opresji.
Podobało mi się to, jak zgrabnie zostały połączone wątki z obu poprzednich części serii. Co prawda dokładna znajomość kolei losów Riddicka nie jest niezbędna do odczuwania przyjemności z poznawania kolejnego ich etapu. Dobrze jest jednak przypomnieć sobie chociaż ich zarys. Klamra dla dwóch poprzednich części została postawiona bardzo zręcznie i kto wie, czy nie otworzy to drogi kolejnym filmom, które odetną się od dotychczasowych wątków. „Riddick” okazuje się więc przemyślanym projektem, ponieważ będąc sequelem, przejawia także znamiona reboota.
Słowo o efektach specjalnych. Dało się zauważyć, że zarówno w „Pitch Blacku”, jak i w „Kronikach Riddicka” nie stały one na wysokim poziomie – co, z uwagi na większy budżet, zaskakiwało szczególnie w wypadku tego drugiego filmu. Tutaj może także nie ma na tym polu żadnej rewelacji ani tym bardziej rewolucji, ale mam wrażenie, że wyglądają lepiej, przez co „Riddick” jest chyba filmem z najlepszym CGI w serii. Raz, że nie biją już tak po oczach tandetą, nie są tak bardzo przerysowane, dwa, że są dawkowane w sposób bardziej przemyślany. Najbardziej podobał mi się wygląd i sposób poruszania się głównych stworów uprzykrzających życie bohaterom. To nie nowe ksenomorfy, ale mają w sobie to coś, co powinno przerażać i frapować zarazem.
Najważniejszym jednak powodem, dla którego warto obejrzeć najnowszy film Davida Twohy’ego, nie jest ani zgrabna fabuła, utkana ze sprawdzonych schematów ani wszelkie aspekty stylistyki filmu. Powód ten kryje się w samym protagoniście, ponownie brawurowo poprowadzonym przez – jak się okazuje – niepodrabialnego Vina Diesela. Riddick to typ bohatera, a raczej antybohatera, który potrafi unieść na swych barkach brzemię całego filmu. To jego potyczki chcemy oglądać i to jego onelinerów chcemy słuchać. To trochę zapomniany typ bohatera kina akcji, nieustępliwego w swych działaniach, ślepo wierzącego tylko we własny osąd sytuacji. To w końcu typ ukształtowany przez zło, jednak gdzieś tam, głęboko w środku, przejawiający znamiona dobra. I może właśnie dlatego tak dobrze odnajduje się w ciemnościach– bo mimo otaczającego go mroku potrafi dostrzec to, co dla niego najistotniejsze. Dlatego też mam ogromną nadzieje, że ta międzyplanetarna szumowina nie powiedziała jeszcze widowni ostatniego słowa.
Tekst z archiwum Film.org.pl