Zoolander 2
Pierwsza część Zoolandera to urocze kuriozum, napisane z niezwykłym wyczuciem nawet jak na tak skrajną abstrakcję, które w błyskotliwy sposób rozprawia się ze światem mody u zarania XXI wieku. Nabija się rubasznie z przedstawicieli tej zmanierowanej kasty, cały czas jednak skupiając uwagę na konflikcie pomiędzy trójką głównych bohaterów – tytułowym Dereku Zoolanderze (Ben Stiller), Hanselu (Owen Wilson) i złowrogim Jacobimie Mugatu (Will Farrell), którzy skrajnie prześmiewcze sceny odgrywają z niezachwianą powagą.
Widoczna chemia pomiędzy postaciami, warte zapamiętania teksty (Co to jest? Centrum dla mrówek?!) i cięty komentarz społeczny sprawiają, że film Stillera starzeje się jak wino. Teraz, po piętnastu latach, bohaterowie powracają na ekrany w kontynuacji, co często wiąże się z tanim żerowaniu na nostalgii. Na szczęście Zoolander nigdy był szczególnie rozpoznawalną marką, więc trudno było tutaj coś dokumentnie zepsuć.
Kontynuacja dosyć wyraźnie próbuje wbić się w trend bondopodobnych śmichów-chichów, zalewających kina w ostatnim czasie (A więc wojna, Agentka, Kingsman: Tajne służby, Kryptonim U.N.C.L.E., Grimsby) i paradoksalnie próba obudowania tych pięknych idiotów jakąś – przynajmniej pozornie – złożoną fabułą ciągnie całość w dół. Film próbuje znaleźć zagubiony rytm przez dosyć długi czas, ładowanie karabinu żartami też trochę trwa. Niestety, przez dwa pierwsze akty naprawdę dobre elementy (postać Kiefera Sutherlanda to istna perła, podobnie jak występ pewnego brytyjskiego muzyka) są ukryte pod nagłymi spowolnieniami akcji, nietrafionymi gagami i absolutnym przesytem występów gościnnych – jakby Stiller zupełnie zapomniał, co stanowiło o sile oryginału i starał się za wszelką cenę wbić w gusta „pudelkowych” widzów, którzy mieli małe szanse zakochać się lata temu w oryginale. Niektóre gwiazdy wyraźnie wpływają na akcję i bawią, ale inne są wciśnięte tak bardzo na siłę, że widz zgrzytając zębami ściera je do dziąseł – apogeum tej strategii stanowi żenujące cameo Susan Boyle i zupełnie zaprzepaszczona rola Benedicta Cumberbatcha.
Cała fabuła z komórką Interpolu do spraw mody i międzynarodowym spiskiem też przez pewien czas dosyć mocno stopuje oryginalne postacie, które nie mają jak rozwinąć skrzydeł. Scenarzyści dodają też do tego miksu zbytecznych bohaterów (strasznie nijaka, chociaż jak zawsze śliczna Penélope Cruz), a oryginalny humor „zoolanderowy” często uderza w zbyt prostackie tony. Na szczęście w drugiej połowie filmu, gdy wszelkie bezproduktywne elementy odchodzą na dalszy plan i do gry wchodzi pewien stary znajomy, całość natychmiastowo nabiera kolorytu i pędem zmierza do zjawiskowo absurdalnego finału, przywodzącego na myśl najlepsze kawałki z jedynki (Orange Mocha Frappuccino!).
Wspominam cały czas o poprzedniej części, ponieważ kontynuacja jest z nią mocno zespolona – wracają stare postacie, rozwinięte zostają prehistoryczne wątki (nawet jeśli pojawiały się wcześniej tylko jako przelotny żart), a sporo klasycznych już scen zostało sparafrazowanych.
Nie jest to produkcja przystępna dla nowego widza i spora część niedzielnych włóczykijów porani sobie nogi na seansie. Stiller w niezły sposób rozwija też oryginalne postacie, które mają charakter dający się zamknąć w hasztagach na Instagramie. Z tego powodu cała produkcja to w lwiej części laurka dla fanów oryginału i rubaszna zabawa Wilsona ze Stillerem. Obsadowo nadal dostajemy odpalony dynamit – w każdej scenie, nawet tej z kulejącym tempem/żartami, widać, jak wiele sympatii mają główni aktorzy do tych pięknych kretynów, w których się wcielają. Konsekwentnie odgrywają swoje role z pełną powagą, a wtóruje im zerwany ze smyczy Will Farrell – od dawna brakowało mu tak przerysowanej roli.
Ostatecznie dostajemy film dla wiernych fanów, który dzisiaj jest dosyć archaiczny, niczym główni bohaterowie – zabrakło tutaj większej zabawy ze scenariuszem, a całość poraniło nagromadzenie występów gościnnych, kilka mocno nieudolnych żartów i próba wbicia się w popularną formułę, niewykorzystującą przerysowanego z założenia świata mody.
A przecież wystarczyło, podobnie jak w oryginale, skomentować wyraźniej zmiany zachodzące w całym przemyśle, gdzie coraz bardziej artystyczne eksperymenty i eksplozja high fashion oddalają modę od jakiejkolwiek używalności. Znajdziemy tutaj jednak nadal kilka fantastycznych sekwencji i doczekamy się wrzucenia wyższego biegu przed cudownie absurdalnym finałem. Szkoda, że tak późno. Kompromisy względem współczesnego widza poddusiły sprawdzoną kontrolowaną głupotę.
korekta: Kornelia Farynowska