WARCRAFT: POCZĄTEK. Duncan Jones w świecie Blizzarda
W jednej ze scen wprowadzających w konflikt między ludzkością a Orkami czarnoksiężnik Medivh patrzy wprost na kamerę, a perspektywa zmienia się w pierwszoosobową. Widz czuje, jak gdyby wchodził po schodach wraz ze świtą dzielnego króla Wrynna do nieznanego, tajemniczego portalu. Medivh mówi coś w stylu: zapraszam, chodź bliżej, nie bój się. To bardzo ważny dla nas moment, bowiem ktoś każe nam zdecydować, czy zawiesimy niewiarę, przestaniemy się przejmować, że nie znamy świata Warcrafta i po prostu oddamy się przygodzie. Problemem filmu Duncana Jonesa jest jednak to, że wejście do portalu nie będzie tylko przyjemną podróżą.
O fabule będzie skrótowo, bez zatrzymywania się przy zagadnieniu umiejscowienia historii w ramach uniwersum stworzonego przez Blizzard Entertaimment. Ponoć to jakieś dziewicze czasy, całkiem nieźle wprowadzające w to, co ma dziać się później. Świat Azeroth staje w obliczu wielkiego wyzwania. Gul’dan otwiera przejście między krainą orków a światem ludzi, elfów i krasnoludów, całkiem bezpiecznym, lecz również skąpanym w wewnętrznych konfliktach. Horda chce przede wszystkim szansy na przetrwanie ich rasy. Wszystko, co zostawia za sobą potężny Gul’dan, wygląda mniej więcej jak wieśniackie wypalanie traw przed przyjazdem ochotniczej straży pożarnej. Dzieje się jeszcze wiele innych rzeczy, błyszczą jakieś magiczne zaklęcia, zielone światło zwane Spaczeniem zaraża słabowite dusze, a oczy widza cieszy kilka spektakularnych solówek. Dobrze się to ogląda, choć zwroty fabularne w stylu “myślałeś, że to koniec, a tu patrz jaką jeszcze intrygę mamy!” w końcu po prostu nudzą.
Można przeczytać tu i ówdzie, że historia wypełniona nawiązaniami do mitologii świata gry może być przyciężka dla kogoś, kto nie zna Azeroth tak dobrze jak swojego osiedla. Bez obaw – nieźle poodkrywano wątki, zarysowano konflikt, słabe i mocne strony ras. To zresztą fascynujące, jak bardzo fabularna strona nabiera walorów, jeśli nie jest się miłośnikiem Warcrafta (rozumianego jako marki), bo mniej więcej po pół godziny filmu znika wrażenie, że to stylistycznie dopieszczone przydługie intro do gier. Nie jest ono przydługie, ale też i nie jest stylistycznie dopieszczone – niespójność wyczuwalna jest w zwyczajnym, hollywoodzkim wchrzanianiu się producentów w strukturę filmu.
Na początku wszystko pędzi na złamanie karku, introdukcja skacze po ekspozycji, suche dialogi mają udawać realistyczne, ale i pobrzmiewa w nich echo znudzonych lektorów, którzy tłumaczą w grach komputerowych mechanikę i interfejs. To duży minus w wielu ekranizacjach, ale w Warcrafcie w końcu czuć, jakby przed szereg wychodził Duncan Jones ze swoją magią młodego Ziggy’ego Stardusta. W jednej ze scen przedstawiono rozmowę dwóch ras – obie gniewnie coś wykrzykują w swoim języku, ale w zależności, z czyjej perspektywy kamera się temu przygląda, antagoniści brzmią dla widza jak niezrozumiały bełkot. Oddaje to zresztą świetnie konstrukcję narracyjną – przeżywamy równie mocno motywację Hordy jak i Przymierza. Ciągle się też przewija metafora narkotycznego uzależnienia od mrocznej siły, „wciąganie” dusz ludzi, zwiększanie dawki. Przyznam, że niepokojąco to wyglądało na ekranie i niektóre manewry wydają się przez reżysera przemyślane i całkiem natchnione. Co „siada” w tym filmie, to wrażenie, że mnóstwo materiału wyleciało (ponoć ponad godzina).
Oczywiście jest też problem związany z kompilacją i kompresowaniem tych wszystkich smaczków, nawiązań wprawiających fanów w nerdgazm stulecia, ale jestem bardziej przychylny takiemu blizzardowskiemu upychaniu cukiereczków po kieszeniach niż graniu na marce w produkcji typu Batman v Superman. Po pierwsze – Warcraft: Początek to fabuła osadzona ściśle w świecie gry, a nawet będąca kanonicznym prequelem wydarzeń już znanych, a po drugie – to nie jest adaptacja gry w ścisłym tego słowa znaczeniu. Ciekawie się robi na rynku filmowym, od kiedy ojcowie założyciele znanych franszyz sami zaczęli sprawować pieczę nad swoimi dzieciątkami. Assassin’s Creed ma być mocno osadzone w świecie gry, Marvel sam produkuje swoje blockbustery, a Blizzard nie bawi się w przekładalność swojego tworu na inne medium, on po prosty rozszerza świat, licząc również na nowych fanów. Pewnie wąsaci czytelnicy fantasy poczują się zagubieni przy wywołujących oczopląs scenach akcji, których jest niemało (o dziwo niektóre są naprawdę brutalne jak na tego typu produkcje: wślizg z mieczem i zoranie klejnotów orka, skręcenie karku, młócka na młoty).
Kiszką wśród kiszek jest gra aktorska. O ile Horda wypełniona jest naprawdę dobrze „zagranymi” głosami, świetnie zaanimowanymi postaciami, jak np. waleczny Duraton “mówiący” Tobby’em Kebbellem, to środowisko aktorów z krwi i kości ociera się o chałturę. Ben Foster jako ambiwalentny czarnoksiężnik Medivh dwoi się i troi, aby wyglądać groźnie, posępnie faluje brwiami, marszczy je złowieszczo, ale staje się taki dopiero wtedy, gdy nieruchoma twarz zastąpiona zostaje charakteryzacją. Dominic Cooper jako król – poprawnie, z odpowiednią dawką charyzmy, ale niestety jego postać wydawała się niczym wyrwana z przerywnika gry, a on sam w scenach akcji jest wyraźnie zagubiony pośród greenscreenu. Travis Fimmel na szczęście przemycił swoją dzikość z planu Wikingów do świata Warcrafta i obok Duratona to postać, której najbardziej kibicujemy. Ciągle pałęta się obok nich pomalowana na zielona Paula Patton w karykaturalnej charakteryzacji półorczycy. Scenariusz próbuję zrobić z niej buńczuczną wojowniczkę, trudno to kupić, tak samo jak miłosny afekt jednego z ludzi względem niej.
Jestem bardzo zaskoczony swoim odbiorem Warcraft: Początku, ale być może to efekt niskich oczekiwań. Gdzieś w połowie seansu porzuciłem ciągłe czepialstwo, zacząłem mieć w nosie niektóre przygotowane na szybko kostiumy, moje oczy uspokajały się, gdy zdarzył się szczególnie brzydki bubel graficzny, bo oczywiście nie wszystko w efektach specjalnych grało. Potem jednak wchodził motyw muzyczny Ramina Djawdiego, bez pompy, podniosłości, ale niekiedy przebijała się przez niego magia. Film nie tak zły, jak o nim piszą, ale też i na pewno nie tak dobry, jak życzyliby sobie wyznawcy, a na pewno – nie zawstydzający syna Davida Bowiego. Na sequel liczę.