WAŁĘSA. CZŁOWIEK Z NADZIEI – Alfabet filmowy
Nie popełniłem zwyczajowej recenzji z prostego powodu – Grzesiek Fortuna znakomicie napisał, w czym tkwi problem “Wałęsy. Człowieka z nadziei” i nie sposób się z nim nie zgodzić. Po seansie jednak tkwi w głowie wiele myśli ze sobą nie powiązanych, o których mówię poniżej.
A jak Andrzej. Wajda oczywiście. Trudno powiedzieć, czy “Wałęsa” jest spełnieniem jego twórczych marzeń. Raczej obstawiam “Przedwiośnie” Żeromskiego, do którego osławionej romantyczności wzdychał nie raz, lub “Krzyżaków”, które zostały mu sprzątnięte sprzed nosa przez Aleksandra Forda (mimo zaawansowanej pracy nad scenariuszem). Film o wydarzeniach z lat 70. i 80., które ukształtowały Lecha Wałęsę, wpisuje się raczej w status Wajdy jako pilnego obserwatora narodowych symboli – czy będzie to wojna, czy lektury obowiązkowe, to Wajda zawsze jest w pobliżu, zawsze mierzy się z problemami, nieraz w sposób innowacyjny, innym razem tendencyjnie. Ponadto trzyma rękę na pulsie współczesności – nie tylko myśli, o czym chce film robić, ale również jak. Stąd jego romanse z cinema-verite, francuskimi nowofalowcami, kinem moralnego niepokoju, próbą uchwycenia kondycji młodzieży. Innymi słowy 60 lat czynnej pracy na planie filmowym i kilkadziesiąt filmów na koncie to wystarczający i jak najbardziej naturalny powód, aby zająć się celuloidowym portretem Lecha Wałęsy.
B jak Borusewicz. Mózg Solidarności. Człowiek, który organizował zarówno zaplecze intelektualne, jak i, powiedzmy, konfrontacyjne. Obecnie trochę na uboczu, ustąpił w historii miejsca Wałęsie, który posiada większą charyzmę nie pozbawioną buty, nachalnej bezpośredniości. Bogdana Borusewicza praktycznie w filmie Wajdy nie ma. Domyślam się, że to młody człowiek z koszuli w kratę z zagubionym wzrokiem, pytający Lecha “co robić?”. Przykre, bo nieprawdziwe.
C jak człowiek. Człowiek z. Człowiek z nadziei. “Człowiek z marmuru” (1976) oraz “Człowiek z żelaza” (1981) były policzkiem wymierzonym w socjalistyczny porządek. Wajda spuścił kurtynę i obnażył kłamstwo, pychę i arogancję PRL-owskiej władzy. Struktura obu filmów przypomina spacer po nitce do kłębka – niezapomniana Krystyna Janda prowadzi dochodzenie, które dla niej samej jest szokujące, bo w sposób bezpośredni dowodzi jednego: Polska Republika Ludowa to fasada, za którą czai się intelektualne nic, a remedium na tę chorobę jest prawda, którą reprezentuje bunt Birkuta oraz Solidarność. Co z tych idei ma “Człowiek z nadziei”? Pod względem czysto formalnym ma swego buntownika – Wałęsę. Ale dramaturgicznie akcenty położono bardziej na epizody z życia Lecha niż na demaskację. Oczywiście dzisiaj trudno zdejmować maskę, która oficjalne zdjęta została 24 lata temu, niemniej pod względem czysto fabularnym Wajda ślizga się po temacie, nie ma czasu na zabawę w kotka i myszkę, czego, pod względem czysto emocjonalnym, mógłbym sobie życzyć.
D jak drugi. Drugi plan. Nie ma go. Oprócz wspomnianego Borusewicza, praktycznie nieobecni są wszyscy, a jeśli ktoś rozpozna autentycznych opozycjonistów, to tylko po podobieństwie fizycznym, bo żadne nazwiska nie padają. Co więcej, zasłużony Komitet Obrony Robotników przedstawiono jak dzieci we mgle, które na barykady prowadzi dopiero Wałęsa. Nieładnie, niesprawiedliwie i znowu – to nieprawda. Ci źli z drugiego planu są po prostu źli, i Zamachowski, i Kosiński – obaj grają głównych oprawców Lecha – jadą na stereotypowym biegu.
E jak epizody. Tak naprawdę “Wałęsa” składa się z samych pojedynczych epizodów, których nie łączy wiele. Wciąż szukałem jakiegoś spoiwa, które ukształtowało takiego człowieka, jak Lech Wałęsa, ale boję się, że jedyna słuszna konstatacja to ta w zgodzie ze słowami samego Lecha: “bo ja już taki jestem”. Brakuje tutaj dramaturgicznego przełomu, którego znaczenie spowoduje przyśpieszony ruch w żyłach Wałęsy. Niestety, “bo ja już taki jestem”.
F jak foch. Podobno Lechowi Wałęsie filmowy Lech Wałęsa się nie podoba. Bo zbyt grubiański podobno, zbyt śmiały. Aż śmieszny. Wbrew pozorom, coś w tym jest – Wałęsa w wykonaniu Więckiewicza jest wielki z powodu swojej pychy. I nie chodzi tu o to, co robi, tylko o to, co mówi, o sobie przede wszystkim. To niewygodny widok, szczególnie dla kogoś, kto bardzo dojrzał intelektualnie przez kilkadziesiąt lat.
G jak Grochowska. Przede wszystkim podziw dla samej Danuty Wałęsy. Szóstka dzieciaków, mąż wciąż nieobecny, ona sama w niewielkim mieszkaniu. Agnieszka Grochowska, którą uważam za jedną z najlepszych polskich aktorek, znakomicie sportretowała kobietę twardo stąpającą po ziemi i zdającą sobie sprawę z tego, kogo ma za męża. Nie przeciwstawia się, nie walczy. Kocha, na ile może. Biografia Danuty Wałęsy ląduje wkrótce w moich rękach.
H jak historia. Miłośnicy historii PRL-u niestety muszą obejść się smakiem – Wajda ani razu nie wgryza się w niedawne dzieje, nie tłumaczy, nie dywaguje, nie pokazuje obu stron konfliktu. Widać jedynie napis (“Grudzień 1970”, “Stan wojenny” itp), kilka pocztówkowych ujęć i to by było tyle. Tutaj każdy musi polegać na swej wiedzy, ewentualnie opierać się na intuicji, która sprawnie wytłumaczy: tu są dobrzy i chcą dobrze, tu są źli i chcą źle. Cała uwaga skupia się na Wałęsie.
I jak intelektualiści. Zbędni. Geremek, Mazowiecki, KOR-owcy. Ich w świecie zarówno “Wałęsy”, jak i Wałęsy – nie ma.
J jak Janusz. Głowacki oczywiście. Przede wszystkim znakomite dialogi, a może raczej – monologi Wałęsy. Oraz ironiczne spojrzenie na rzeczywistość PRL-u, bez nachalnych sentymentalnych wtrętów. Lekkość i swada idealnie współgrają z autentycznymi wypowiedziami Wałęsy. Widać wtedy wyraźnie, jak znakomicie Głowacki uchwycił język Wałęsy, jaką nadał mu naturalność.
K jak kronika. Autentyczne zdjęcia strajków, milicji na ulicach, stanu wojennego (w tym Jaruzelskiego przemawiającego z tv) – jest tego naprawdę dużo, praktycznie każdy epizod z życia Wałęsy jest zobrazowany licznymi kronikami filmowymi. Świetnie to wygląda, ale są one umieszczone kosztem inscenizacyjnego rozmachu. Film, wbrew zapowiedziom, jest bardzo kameralny.
L jak Lechu. Centrum całej historii. Zaskoczeni? Nie jest to jednak linearna opowieść o jego życiu, a istotne fragmenty, które – co jest zaskoczeniem – wcale nie sugerują, że jest on taki, jaki jest. Nie wiem do końca, co go motywuje – nie widać wściekłości po Grudniu 1970, kiedy do ludzi strzela władza. Nie jest to więc moment, pod względem czysto filmowym, przemiany frajera w bohatera. Nie są też nim dni spędzone w areszcie, które stają się “normą”. Na pewno nie jest to spotkanie z KOR-owcami. Lechu jest samodzielnym atomem – pojawia się i działa, mimowolnie i automatycznie, skupiając na sobie uwagę, zarówno innych, jak i swoją, jednak wciąż działa sam: SAM decydując o innych, SAM decydując o sobie. Bez cienia wątpliwości, bez myślenia, wszak dochodzi w ciągu 6 sekund do tych samych wniosków, co intelektualiści w ciągu 6 godzin. Fakt, tak widzi siebie Lechu – jest bezkompromisowy, uparty, bezczelny – ale czy tak krzywe zwierciadło można więc brać na serio? Po pierwsze, to nie uzasadnia wielkości, a po drugie, umniejsza wielkość. Pozostaję więc z pytaniem: dlaczego? Bo on już taki jest?
M jak muzyka. Brygada Kryzys, KSU, Dezerter, Chłopcy z Placu Broni, Proletaryat, Aya RL, Daab. Ależ to znakomicie brzmi na ekranie, uzupełnia treść. “Wolność, kocham i rozumiem, wolności oddać nie umiem” – to podśpiewywała sobie większość widzów wychodząc z kina. Czego zabrakło? Głównych bardów Solidarności, czyli Jacka Kaczmarskiego i Przemysława Gintrowskiego, czyli osób związanych z opozycją tak mocno, jak to tylko w kulturze możliwe. Wielka szkoda. Usłyszeć “Mury” gdzieś w tle – bezcenne.
N jak niewiedza. Błogosławieństwo. Najlepsza pozycja do oglądania “Wałęsy” to mentalny rozkrok – nie wiesz zbyt wiele o prawdzie, kłamstwach, przemilczeniach, dwuznacznościach i szarzyźnie dnia powszedniego, za to masz ochotę spędzić czas na obserwowaniu ciekawego człowieka w ciekawych czasach. Im mniej posiadasz bagażu w postaci wiedzy historycznej, tym bardziej docenisz film Wajdy. Im dalej stoisz od wiecznej wojenki między zwolennikami Lecha a przeciwnikami Bolka, tym lepszy będzie “Wałęsa”.
O jak Oscar. “Wałęsa” jest niewątpliwie zrobiony tak, aby publiczność zagraniczna mogła zrozumieć tło – stąd proste spojrzenie na wielką historię, grubą kreską nakreślony portret Lecha, czytelne symbole.
P jak przywództwo. Najsłabszy element “Wałęsy”. Lechu porywał tłumy, bo mówił to, co tłum chciał usłyszeć i mówił to językiem tłumu. Jak doszedł do tej sprawności, jakie emocje mu towarzyszyły, jakie wątpliwości się pojawiały? Dlaczego tak zależało mu na ludziach – dlaczego ludziom zależało na nim? Film nie wychodzi poza emocje samego Wałęsy. Wajda oczekuje zaufania, a to, czy jego film nim obdarzymy, zależy najpewniej od wiedzy, którą na temat Lecha i ówczesnej rzeczywistości mamy.
R jak romantyzm. Z jednej strony Wałęsa jest przykładem typowego bohatera romantycznego – samotny idealista, często niezrozumiany, ale porywający do swej idei tłumy, poświęcający się marzeniom, emocjom, intuicji. Z drugiej jednak strony charakteryzuje go klasyczny pozytywizm – nie roztkliwia się nad sobą, nie ma czasu na analizowanie swoich stanów duszy, tylko zaczyna działać, bierze sprawy w swoje ręce rozumiejąc jednocześnie, że nie o poświęcenie życia tu chodzi, a odpowiedzialność, rozsądek i umiarkowanie. Takich bohaterów Wajda miał chyba tylko raz – w “Ziemi obiecanej”. Lech Wałęsa, mimo swojej pychy, pewnie dobrze by się odnalazł obok Borowieckiego, Welta i Bauma.
S jak Solidarność. Wałęsa to Solidarność. I basta.
T jak Towarzysz. Bolka w filmie oczywiście nie ma. Są za to sugestie dotyczące podpisania jakichś podsuniętych siłą papierków, które – co zapowiadają ci Źli – będą w przyszłości wykorzystane. Jest to niejako usprawiedliwienie, bez dwóch zdań. Nie uświadczymy nic ponad to, wygranych w “totolotka” również nie będzie, choć zaiste dziwnie wygląda życie Wałęsów – on, jeśli nie wyrzucany z pracy, to w areszcie. Mimo teoretycznej biedy ma mieszkanie, samochód, telewizor. Nie umniejszam jego roli, absolutnie, tylko nie spodziewajmy się po “Wałęsie” filmu o życiu Wałęsy. Same blaski, bez cieni.
U jak uprzedzenie. W kontekście “T jak towarzysza” nietrudno o uprzedzenie w stosunku do przedsięwzięcia Wajdy. Przecież sam reżyser nieraz zapowiadał, że Wałęsę podziwia i chce mu postawić filmowy pomnik za życia. Mogło to jedynie wzbudzać zasadną irytację, tym bardziej, że reżyserska kondycja Wajdy jest dość średnia – od przeszło 20 lat (“Korczak”) nie zrobił nic wybitnego, za to wsławił się ekranizacjami lektur szkolnych oraz kilkoma projektami, które spowodowały szybsze bicie serca tylko u fanów i przyjaciół z wiadomych mediów. Ach, no i “Katyń”, obiekt z jednej strony atencji, z drugiej szyderstw. Dodajmy do tego nieudane plakaty, co najwyżej średnie zwiastuny i na pierwszy rzut oka przesadny hurraoptymizm po festiwalu w Wenecji… Do “Wałęsy” na poważnie trudno było przysiąść.
W jak Więckiewicz. Albo jak wybitny. Śmiem twierdzić, że to jedna z najlepszych ról męskich ostatnich lat. I to nie tylko w kinie polskim, ale i światowym. W pamięci odszukuję kilka ról tak mocno odciskających swoje piętno na celuloidzie: Bruno Ganz w “Upadku”, Daniel Day-Lewis w “Aż poleje się krew”, Christoph Waltz w “Bękartach wojny”, Tom Hanks w “Forreście Gumpie”, Roberto Benigni w “Życie jest piękne”. Przesadzam? Więckiewicz stworzył postać ikoniczną, co nie jest takie dziwne, biorąc pod uwagę status, jakim cieszy się Wałęsa, ale właśnie dlatego to rola tak trudna do okiełznania. Ten sposób mówienia, gestykulowania, mimika – mistrzostwo świata, tym cenniejsze, że uzupełnione o genialne dialogi Głowackiego. W tej roli nie chodzi o samo odgrywanie Wałęsy, ale zrozumienie tego, w jaki sposób Wałęsa konstruuje świat i samego siebie. Niezwykłe. Warte wszelkich nagród i wcale się nie zdziwię, jeśli Więckiewicz otrzyma nominację do Oscara za najlepszą pierwszoplanową rolę. Już teraz wiem, że jest bezkonkurencyjny w tej kategorii. Nie wierzycie? Zobaczcie sami.
Z jak zaskoczenie. Zdrowy śmiech jak na najlepszej komedii. Oklaski po seansie. Same zadowolone oblicza. Tak wyglądała wczoraj przeciętna premiera w przeciętnym multipleksie zapełnionym wieczorem w ¼. Można grymasić, można życzyć sobie mniejszego ślizgania się po tematyce opozycyjnej, można żachnąć się na historyczną płyciznę i epizodyczną fabułę, która buduje wielkość Wałęsy na zasadzie “bo tak!”. Ale fakt pozostaje faktem – to bardzo przyjemny seans z Robertem Więckiewiczem. Każda kwestia, jaką wypowiada, każda mina, gest są na wagę złota i nie da się tego nie docenić.