W ukryciu
Najnowszy film Jana Kidawy-Błońskiego – „W ukryciu” – na papierze wygląda na murowany hit. Urodzony w Chorzowie reżyser postanowił połączyć w jednym obrazie dwa dominujące wątki polskiej kinematografii roku 2013, a mianowicie temat wojny oraz homoseksualizm. Jednak co za dużo, to niezdrowo. Krótko mówiąc: przekombinował.
Ostatnie chwile 2013 roku nie były najszczęśliwsze dla polskiego kina; najpierw, pod koniec listopada, na ekranach znalazł się fatalny obraz „Ostatniego piętro”, a ostatnie dni grudnia przyniosły „W ukryciu”. O ile jednak w przypadku Tadeusz Króla, którego filmografia nie jest wybitna, oczekiwania nie były zbyt duże, to już autor „Skazanego na bluesa” i nagrodzonej w Gdyni “Różyczki” przyzwyczaił widzów do dość wysoko zawieszonej poprzeczki.
Radom roku 1944. Do domu powraca Janina (Magdalena Boczarska), ze zdumieniem odkrywająca, że jej ojciec (Krzysztof Stroiński) pod podłogą mieszkania ukrywa młodą i piękną Żydówkę (Julia Pogrebińska). Przestraszona i obawiająca się konsekwencji kobieta początkowo nie może zaakceptować tego faktu, ale zaraz, zaraz, czy aby na pewno chodzi wyłącznie o strach przed karą śmierci?
Janina to postać dość skomplikowana. Będąc dzieckiem była świadkiem samobójczej śmierci swojej matki, co miało przełożenie na jej kontakty z innymi ludźmi. Kobieta sprawia wrażenie wycofanej i zamkniętej w sobie, zupełnie tak, jakby była samowystarczalna. Co prawda utrzymuje stosunki intymne z mężczyznami, lecz wyglądają one na wymuszone, nie sprawiające żadnej przyjemności, wręcz mechaniczne.
Dziewczyna ma wyraźny problem z akceptacją nowej partnerki ojca, Wandy (Agata Kulesza). Uważa ją za intruza, osobę obcą, odbierając przy tym ojcu prawo do ułożenia sobie życia na nowo. Dlatego też obecność w domu atrakcyjnej wyznawczyni judaizmu – Ester – budzi tak żywy sprzeciw. Ona sobie zwyczajnie nie życzy innych kobiet w domu, czując zagrożenie, że ktoś może zająć jej miejsce.
Z czasem relacja między Janiną a Ester ulega znacznej poprawie, Polka zaczyna nie tylko akceptować byłą baletnicę, ale można zaryzykować stwierdzenie, iż panie się zaprzyjaźniają. Nie ma w tym nic dziwnego, przebywając przez długie dni sam na sam z drugą osobą w jednym pomieszczeniu, nie sposób się nie przywiązać. W pewnym momencie kobiety zostają skazane na siebie; ojciec Janiny zostaje schwytany przez Niemców podczas łapanki, a Wanda nie jest mile widziana przez córkę swojego partnera.
W tej sytuacji jedyną osobą odpowiedzialną za życie i dalszy los Ester staje się Janina i to na nią spadają wszelkie obowiązki „głowy rodziny”. W momencie, gdy do kamienicy wprowadza się tajemniczy i wścibski sąsiad (Jacek Braciak), Polka wykazuje się całkowitym brakiem asekuranctwa; zamiast siedzieć cicho z Ester jak „myszy pod miotłą”, to dziewczyny pozwalają sobie na urządzanie hucznych zabaw, przez co naturalnym było, że ktoś w końcu zorientuje się, iż w mieszkaniu jest nadkomplet.
Znamienny jest fakt, że dziewczyny po raz pierwszy zbliżyły się do siebie po wspólnym dokonaniu zbrodni, poprzez kontakt fizyczny chciały odreagować właśnie popełniony czyn. Jest to ważne, ponieważ Kidawa-Błoński nie portretuje lesbijek, lecz heteroseksualne kobiety, które w sytuacji ekstremalnej zdecydowały się na stosunek, w normalnych warunkach to nie miałoby prawa się wydarzyć. Doskonale jest to widoczne podczas kolejnych aktów płciowych, gdy Ester fantazjuje o swoim zaginionym ukochanym, Dawidzie (Tomasz Kot).
Twórca „Wirusa” słusznie zauważa, że wojna jest tak wyjątkową sytuacją dla człowieka, gdy jest się w stanie robić rzeczy będące wcześniej niewyobrażalnymi. Wszystko po to, aby jakoś przetrwać. Na ekranie nie obserwujemy miłości homoseksualnej, tylko substytut prawdziwego uczucia – Jance od zawsze brakowało matczynej miłości, więc rekompensuje sobie to przez bliską relację z inną kobietą, natomiast Ester zwyczajnie tęskni za ukochanym i musi to w jakiś sposób wyładować.
Janina w pewnym momencie sama wchodzi w rolę „matki” i za wszelką cenę nie chce stracić Ester, którą może do woli się opiekować i o nią dbać. Robi wszystko, aby Żydówka nie poznała prawdy oraz żyła w wielkiej nieświadomości. Polka dla swojej chorej idei jest w stanie poświęcić dosłownie wszystko, łącznie z bliskimi i samą sobą. Absolutnie nie może być tutaj mowy o partnerstwie kobiet, lecz o relacji, gdzie jedna ze stron jest ubezwłasnowolniona.
Autorem scenariusza tego obrazu jest Maciej Karpiński, współpracujący już z Kidawą-Błońskim przy świetnej „Różyczce”, a także mający na swoim koncie skrypty do tak udanych filmów jak m.in. „Daleko od siebie”, „Córy szczęścia” czy przede wszystkim „Kobiety samotnej” (wspólnie z Agnieszką Holland). Niestety, ale tym razem trudno w odniesieniu do jego scenariusza zastosować przymiotnik „dobry”. Jak w wywiadach podkreśla sam reżyser, tekst ten był wielokrotnie modyfikowany i to widać. Autor „Skazanego na bluesa” miał swoją wizję, a Karpiński swoją, finalnie wyczuwa się, że kompromis wypracowany przez obydwu panów jest wymuszony. Przede wszystkim, im bliżej końca filmu, tym dalej od logicznych rozwiązań fabularnych.
Twórcom udało się oddać atmosferę intymności i życia na małej, zamkniętej przestrzeni, co uzyskano dzięki m.in. licznym zbliżeniom na twarz. Trzeba oddać sprawiedliwość i przyznać, że zdjęcia zrealizowane przez Łukasza Gutta wyglądają bardzo dobrze oraz klimatycznie. Kolorystycznie prezentują się pięknie, więc decyzja o rezygnacji z koncepcji na czarno-biały obraz była bardzo słuszna, jednak podkręcone komputerowo kadry (kamera patrząca przez wizjer, podłogę lub kratkę wentylacyjną) i ujęcia w zwolnionym tempie, wyglądające na żywcem wyjęte z jakiegoś taniego horroru, mocno kłują w oczy. Zupełnie daremny eksperyment.
„W ukryciu” jest przeładowane wszelkiego rodzaju symboliką. Już otwierająca produkcję, i jednocześnie ją zamykająca, scena z pędzącym pociągiem, którą można interpretować na nieskończenie wiele sposobów (tylko po co?!?), jest doskonałym przykładem wymuszonej metafory. Urodzony w 1953 roku twórca garściami bierze przepracowane przez innych motywy, klisze i schematy, czego apogeum osiąga w prześwietlonej, tak patetycznej, że aż śmiesznej, ocierającej się o kicz, scenie retrospekcji Jadwigi znajdującej powieszoną matkę.
Trudno to dzieło pochwalić również za aktorstwo. Najlepiej zaprezentował się… grający w epizodzie Jacek Braciak, pojawiający się wyłącznie w dwóch, krótkich scenach. Niestety, tym razem Magdalena Boczarska nie zachwyciła w żaden sposób. Grała tak, jakby nie miała żadnego pomysłu na tę rolę, lub co gorsza, miała plan na to, aby przez 103 minuty prezentować widzom jeden, taki sam wyraz twarzy. Jeżeli aktorka robi na widzach lepsze wrażenie na spotkaniu po seansie, niż podczas samego seansu, to znaczy, że coś jest nie tak.
Cieszy fakt, że Julia Pogrebińska, po kreacjach w kilku serialach, w końcu dostała możliwość zaprezentowania się w dużej roli. To piękna i utalentowana aktorka, czego przebłyski widać w „W ukryciu”, lecz chyba scenariusz ją dość mocno ograniczał. Warto zwrócić uwagę na tę, urodzoną w Kazachstanie, artystkę o kruczoczarnych włosach, bo ma predyspozycje do tego, aby namieszać w polskim kinie. Jest świeża, doskonale prezentuje się przed kamerą, przyciąga uwagę i ma elektryzujący głos – do kompletu brakuje roli pozwalającej na rozwinięcie skrzydeł w pełni.
Jan Kidawa-Błoński wygląda na człowieka, którego nie sposób nie lubić i na pewno chciał dobrze. Niestety, ale dobrze nie zawsze się udaje i „W ukryciu” to jedna z najsłabszych pozycji w jego dorobku filmowym. Toporna i nieudana próba realizacji kina gatunkowego, w efekcie czego otrzymaliśmy produkt „thrillero-podobny”. Szkoda, niemniej jednak z niecierpliwością czekam na kolejny film tego reżysera – „Gwiazdy” – będący opowieścią o Janie Banasiu, mającym niemieckie korzenie piłkarzu reprezentacji Polski, strzelcu gola w spotkaniu z Anglią w Chorzowie w 1973 roku. Oby tym razem się udało.