search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

Ted

Radosław Pisula

10 września 2012

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

Seth MacFarlane to genialne dziecko telewizji. Reżyser, który w wybitny sposób robi sobie żarty z wszelkich tematów tabu i przełamuje schematy, do jakich przyzwyczaiły nas komediowe seriale animowane. Twórca takich rysunkowych klasyków jak Family Guy i American Dad, postanowił tym razem zabawić widzów pełnometrażowym filmem aktorskim.

Ted to historia Johna Bennetta, który, będąc w dzieciństwie typowym outsiderem, wypowiedział życzenie, w czasie, gdy na niebie przelatywała spadająca gwiazda. Ta kliszowa sytuacja sprawiła, że jego pluszowy towarzysz zabaw – tytułowy Ted – stał się żywą i wygadaną istotą oraz także nieodłącznym przyjacielem młodego Marky Marka.

Bohaterów po raz kolejny spotykamy wiele lat po tym niezwykłym wydarzeniu. Zdumienie całą tą sytuacją już dawno straciło na sile, opinia publiczna zapomniała o gadającej maskotce i mało kogo dziwi już widok wygadanego gałgana. Ted i John spędzają całe dnie na paleniu marihuany i oglądaniu w kółko Flasha Gordona z 1980 roku. Nic jednak nie może trwać wiecznie. Dziewczyna Johna, nie mogąc już znieść takiej sytuacji, stawia obu „mężczyznom” ultimatum, które doprowadza do tego, że Ted musi rozpocząć samodzielne życie. Czy wieczni kompani poradzą sobie z rozłąką? Dodatkowo w tle czai się jeszcze przerażająco podejrzany Giovanni Ribisi ze swoim okrąglutkim synem, który bardzo chciałby mieć Teda na własność.

 

 

Nie ma się jednak co oszukiwać. Fabuła filmu to w tym wypadku rzecz trzeciorzędna i ostatecznie sedno całego widowiska sprowadza się do gagów występujących w formie reakcji łańcuchowej. Historia to po prostu zgrabna zgrywa z konwencji komedii romantycznych i kumpelskich. Wszystkie klisze są umiejętnie puentowane celnymi gagami, a bardziej od prezentowanej historii interesują nas kolejne dialogi, wychodzące z edytora tekstu MacFarlane’a. 

Jeśli ktoś zna wspominane na początku seriale to już wie, jakiego typu dowcipów może się spodziewać. Mamy tutaj wszystko, czego oczekuje się od rubasznych wizji Amerykanina: wyśmiewanie grup etnicznych, marihuanę, dziwki, maksymalną ilość nawiązań do popkultury i postać w stylu Stewiego Griffina. Jednak to wszystko jest niesamowicie umiejętnie upchane w ciągu fabularnym. Zdążają się oczywiście gagi, które są niewypałami, ale w ostatecznym rozrachunku Ted radzi sobie wyśmienicie. Idealnym podsumowaniem wyczucia reżysera jest scena, która obraca się wokół kupy zrobionej przez prostytutkę na środku pokoju. Sytuacja, która w filmie np. Adama Sandlera albo duetu Friedberg/Seltzer stałaby się absolutnie odrażająca, zostaje przez MacFarlane’a idealnie spuentowana czystym absurdem, doprowadzając prawie całą salę, która znalazła się ze mną na seansie, do łez. Ktoś kiedyś podsumował kino Kevina Smitha mówiąc, że o penisach i pierdzeniu trzeba żartować z wyczuciem. I to właśnie wypala w Tedzie niczym bomba atomowa i staje się podstawą udanego seansu. 

Oprócz samej otoczki komediowej dostajemy również niezwykle przemyślanie skompletowaną obsadę. Mark Wahlberg idealnie sprawdza się jako everyman i tworzy ładną ekranową parę z Milą Kunis, etatową śliczną buzią Hollywood. Drugi plan idealnie wypełnia wspomniany już Giovanni Ribisi, wcielający się absurdalną wersję psychopatycznego fana, ale wisienką na torcie są gościnne występy znanych gwiazd showbiznesu. Dostajemy m.in. Sama J. Jonesa, który wraca po latach w botoksowej chwale, jako Flash Gordon; Ryan’a Reynoldsa, który bez słowa nabija się ze swojego ekranowego wizerunku; czy w końcu Norę Jones, okazującą się fanką „pluszowania”. Całość jednak kradnie oczywiście sam MacFarlane, który podkłada głos cyfrowemu tytułowemu bohaterowi. Ted jest absolutnie przeuroczy w każdej sytuacji, nieważne czy właśnie klnie jak szewc, uprawia seks lub idzie na rozmowę o pracę. Mimo tego, że jest wygenerowany komputerowo, staje się solidnie zbudowanym charakterem, z którym bez problemu możemy się w jakiś sposób identyfikować, a w finałowym akcie filmu naprawdę przejmujemy się jego losami. Nie jest już tylko szablonowa postacią, jak np. epizodyczni bohaterowie Family Guy, a staje się w pewnym stopniu naszym ekranowym przyjacielem. Bo kto nie miał nigdy ulubionej maskotki, z którą chciałby po prostu pogadać?

Film mimo przytłoczenia barwnym i błyskotliwym klozetowym humorem, znajduje jeszcze miejsce na przedstawienie zadziwiająco złożonego stadium męskiej przyjaźni. Ted i John to przyjaciele, którzy muszą w końcu dorosnąć. MacFarlane – który sam jest dużym dzieckiem – w dosyć kuriozalny sposób pokazuje, że nieważne, czy jesteś facetem po trzydziestce, który przejawia dziwaczną fascynację kinem lat 80. lub może masz tyłek wypchany watą – musisz w końcu w jakimś stopniu dorosnąć i stawić czoła życiu… Ale nie do końca, bo co to za życie bez komiksów z Supermanem upchanych w szafie? 

Idealna rzecz na seans ze znajomymi, która może nie zmieni w żaden sposób waszego życia, ale bezpretensjonalnie zabawi dowcipami o kokainie i azjatach.

 

REKLAMA