SPIDER-MAN: HOMECOMING
Tom Holland zaliczył w zeszłym roku coś, co można by określić mianem wejścia smoka w pajęczym stylu. Szok i niedowierzanie – „Spidey w rękach Marvela, co tu się będzie działo?!” – krzyczeli wszyscy wokół. Choć jego udział w Kapitanie Ameryce: Wojnie bohaterów był zaledwie epizodem, który równie dobrze można było wyciąć bez żadnej straty dla filmu, młody Anglik dość mocno zaplusował, nieco nawet kradnąc innym Avengersom te sceny, w których mignął na ekranie. Oczywiście nie mogło to przyćmić wielu wątpliwości, jakie budziło bardzo szybkie dokooptowanie do MCU filmu Spider-Man: Homecoming. Ten jednak nie zawodzi, choć zanim jeszcze zaczął się seans, we mnie ujawnił się Roger Murtaugh…
Podobne wpisy
Pojawienie się Petera Parkera w Kapitanie Ameryce: Wojnie bohaterów wywołało niemałe zamieszanie – wszak prawa do wizerunku tej postaci nie należały do Marvel Studios, a studia filmowe niechętnie dzielą się – nazwijmy to po imieniu – pieniędzmi. Tak się jednak składa, że Sony ma cholernie duży problem z zagospodarowaniem tej popularnej postaci, więc po kapitulacji z rozwijaniem superbohaterskiego świata wokół niemłodego już przecież Andrew Garfielda po prostu odstąpili postać największemu dysponentowi komiksowego contentu w branży filmowej, w zamian licząc na sowitą zapłatę. I zapewne taka będzie, bo Spider-Man: Homecoming to bez wątpienia tytuł, który ma szansę okazać się czarnym koniem blockbusterowego sezonu. Wszystko zależy od tego, jakie są nasze oczekiwania wobec filmu. Najzagorzalsi fani MCU będą zachwyceni, gorzej może być z tymi umiarkowanymi, którzy chcieliby zobaczyć już trochę mięsa, czego zajawką była poniekąd Wojna bohaterów, jednak wszystko to nic przy radości dzieciaków, które po prostu chcą popatrzeć na swojego obdarzonego supermocami rówieśnika!
To dobry moment na wyjaśnienie mojego zupełnie niezrozumiałego nawiązania do postaci z Zabójczej broni. Murtaugh (Danny Glover) zwykł mawiać słowa, które prędzej czy później dopadną każdego:
I’m too old for this shit.
I mniej więcej tak poczułem się jeszcze przed seansem Spider-Man: Homecoming – nie mówię tego w sposób złośliwy, ale faktem jest, że sala katowickiego Cinema City zapełniła się… dzieciakami. I nie mam na myśli tylko nastolatków, stanowiących większość widowni. Widziałem całą masę dzieci w wieku przedszkolnym, bardzo nieliczną grupę dwudziestolatków i zaledwie kilkanaście osób 30+ – w większości pełniących tam rolę opiekunów, nie zaś zapalonych geeków. Nawet nie wiem, czy uznać, że to piękne, iż kolejne pokolenia chcą podtrzymywać niesłabnącą od 55 lat popularność Spideya, czy martwić się, że sam powoli wypadam z obiegu. Wracając jednak do filmu – jestem nieco rozbity, bo z jednej strony widzę w Homecoming parę niedociągnięć i potraktowanie fabuły (oraz praw fizyki, ale to dość powszechne w kinie superbohaterskim) po macoszemu, z drugiej jednak całość wypada zaskakująco… fajnie. To chyba jedyne słowo, jakie w pełni wyraża odczucia względem tego filmu. Nie jest wybitnie, szybko zapewne wyleci z mojej głowy, lecz to akurat wina bardzo bezpiecznego podejścia do tematu, ale też tego, że nie należę do targetu studia.
Film otwierają dwie kilkuminutowe sekwencje wprowadzające nas w akcję. Pierwsza zaczyna się osiem lat wcześniej, przedstawiając nam genezę zejścia na złą drogę Adriana Toomesa – Vulture’a, czyli głównego przeciwnika Spideya. Druga zaś to utrzymana w konwencji wideoblogowej relacja wydarzeń znanych nam z Kapitana Ameryki: Wojny bohaterów, obserwowanych z perspektywy Petera. Po tym epizodzie Parker zostaje odwieziony do domu przez Starka i Happy’ego, a my zaczynamy iście komediową ucztę.
Moje nastawienie przed pójściem do kina mógłbym zobrazować słowami “Oddajcie mi Tobeya Maguire’a”, ale Tom Holland bardzo szybko wyparł mi tę myśl z głowy. Jego Spider-Man jest pod wieloma względami podobny do kreacji sprzed piętnastu lat, jednocześnie nabierając jeszcze większej naturalności ze względu na młody wiek aktora. Tym, co cieszy mnie najbardziej, jest fakt, że wracamy do Petera-fajtłapy, który jest dla mnie podstawowym wizerunkiem Parkera, co zupełnie odrzucało mnie od filmów z Garfieldem w roli głównej. Nie jest to jednak ten sam gatunek fajtłapy, co Maguire’owski Człowiek-Pająk. W trylogii Sama Raimiego znacznie więcej czasu poświęcono na wewnętrzne rozterki młodego wyrzutka, jego walkę z traumami (śmierć rodziców, potem wujka Bena) i kreowanie własnego ja, czyli poczciwego chłopaka z sąsiedztwa, który pomaga jak tylko może, choć nieraz jemu także przydałaby się pomoc. Po Garfieldzie-cwaniaczku, co też przecież miało swoich zwolenników, Holland wraca do geekowskiego ciamajdy, choć w zdecydowanie bardziej współczesnym wydaniu – a to przecież klucz, by zdobyć serca i tak uwielbiających postać nastolatków, którzy najzwyczajniej w świecie mogą się z nim utożsamić. To jednak zostawiam na boku, bo każda z tych postaci bazuje na innym materiale źródłowym, który i tak jest przez scenarzystów traktowany jedynie pomocniczo. (Tutaj mały przegląd filmowego dorobku Spider-Mana.)
Poza Hollandem, na którego temat można by pisać peany, wróżąc mu przy tym wielką przyszłość w branży, ciężko powiedzieć cokolwiek złego na temat kogokolwiek z obsady. Kreacja Keatona (roboczo nazwałem go Birdman 2.o) wypada tak dobrze, że widz momentami zaczyna się zastanawiać, czy aby złoczyńca nie ma racji. Jego Sęp jest bowiem człowiekiem, który wszystkie swoje grzechy popełnia w dobrej wierze. Dla rodziny. Bardzo wymowna jest tu scena, w której postać wbija szpilę Tony’emu Starkowi, tłumacząc, że w gruncie rzeczy zbijają majątek na tym samym. A scena ojcowskiej pogadanki w samochodzie – palce lizać! I tego samego określenia użyłbym też w odniesieniu do nowej cioci May, stworzonej jakby dla tych tatusiów 30+, którzy na seans poszli jedynie jako opiekunowie – Marisa Tomei zdecydowanie zachęci ich do obejrzenia kolejnych dwóch części. Najwięcej ciepłych słów trzeba jednak zostawić dla przyjaciół Petera Parkera. Nowa generacja aktorów, w tym wypadku częściowo zaciągnięta ze stajni Disneya, wypada znakomicie, doskonale uzupełniając się na ekranie z Hollandem. Odniosłem wręcz wrażenie, że najsłabiej (co nie znaczy, że źle) w tym wszystkim wypadł Robert Downey Jr., którego twarz była jednym z głównych elementów promocji filmu. Tony Stark w roli tatusiującego wujaszka wygląda dość dziwacznie, choć ciężko nie odnieść wrażenia, że to na jego barki zrzucono zastąpienie w nowej serii postaci wujka Bena.
Tyle dobrego, że aż sam się dziwię. Przyznaję, że Marvel jest w swej filmowej układance nie do pobicia, a wiele smaczków wyłapać mogą tylko zapaleńcy, jednak w tym wszystkim szwankuje jak zwykle warstwa fabularna. Kino rozrywkowe jest tu traktowane ze szczególnym naciskiem na drugi z członów tej nazwy, stąd unika się trudnych tematów i ucieka od mocniejszych scen, w zamian karmiąc widzów sporą liczbą uproszczeń. W Spider-Man: Homecoming nie jest to aż tak widoczne, bo film sam w sobie jest prostą opowieścią o piętnastolatku, który chce zrobić coś dobrego, korzystając ze swoich mocy, widać jednak pewne symptomy, które raczej oszczędzą nam szczególnie drastycznych momentów, jakie miały poprzednie dwa podejścia do Człowieka-Pająka. Przy okazji ciężko też nie zauważyć pewnej wtórności, zamaskowanej inną tożsamością głównego antagonisty i innym finałem jego starcia ze Spider-Manem. Film mimo wszystko warto jednak zobaczyć, bo wartość rozrywkowa nieźle wplecionych między poważniejsze sceny gagów jest wręcz nieoceniona. Jon Watts nie silił się na stworzenie niezapomnianego dzieła, co też należy docenić jako swego rodzaju szczerość, mówiącą nam wprost: bawcie się tym, co widzicie. Rozkminy są dla fanów DC. I nawet jako fan tegoż, kupuję odświeżoną wersję Spider-Mana.
Na koniec: już w Wojnie bohaterów Peter opowiedział się po stronie Iron Mana, jednak nikt chyba nie spodziewał się, że po tamtych wydarzeniach na ekran tak szybko powróci Kapitan Ameryka, który popadł ostatnio w niesławę. Powrócił, ale w formie… running joke’u, którego zwieńczeniem jest doskonała scena po napisach – chyba najlepsza, jaką do tej pory pokazano w ramach Marvel Cinematic Universe. Spider-Man: Homecoming to jednak coś więcej. Otrzymaliśmy kilka wskazówek, dokąd może zmierzać MCU, co pokrywa się także z wypowiedziami Downeya Jr. sprzed kilku dni, kiedy ponownie zaczął rozważać, jak długo jeszcze będzie wcielać się w Iron Mana. Warto też zauważyć, że Spidey będzie w przyszłości odgrywać dość dużą rolę w finale tej część uniwersum Marvela, a jego kolejny solowy występ stanie się także nowym otwarciem dla MCU – i to już za zaledwie dwa lata.
korekta: Kornelia Farynowska