SING. Rozśpiewana animacja
Niewiele jest filmów animowanych, w których muzyka gra pierwsze skrzypce. Oczywiście, Disney od lat aplikuje widzom wspaniałe kawałki wplecione w fabuły kolejnych produkcji, które swego czasu nagminnie porywały statuetki Oscara, ale dzieła, gdzie wyśpiewanie marzeń jest podstawą opowieści, można policzyć na palcach pechowego drwala. Sing próbuje jednak zapełnić tę lukę.
Film opiera się na prościutkim schemacie fabularnym, który kino przeżarło już na setki sposobów. Rezolutny właściciel podupadającego teatru/kina/parku rozrywki/zoo/wpisz inne próbuje znaleźć sposób na jego uratowanie. Wpada w końcu na pomysł ryzykownego projektu: konkursu muzycznych talentów mającego wyłonić wielkie wokalne gwiazdy, a jednocześnie rozsławić nazwę teatru i zapewnić mu sute przychody na przyszłość. Niestety, pechowa współpracownica przedsiębiorcy popełnia sporą gafę, przez co nagroda w konkursie wzrasta niebotycznie – bohater jednak próbuje zamieść całą sprawę pod dywan, wierząc w przyszłe zyski i ukrywa prawdę przed wszystkimi zaangażowanymi uczestnikami. Tak napompowana bańka obietnic nie może jednak istnieć wiecznie.
Mamy tutaj dosyć schematyczne podążanie za marzeniem, za wszelką cenę, z potrzeby serca. Jednak ten skostniały szkielet został obudowany naprawdę ciekawym mięsem charakterologicznym, które bardziej docenią osoby starsze niż dzieciaki.
Bohaterów jest tutaj sporo, ale każdy przedstawiciel tej menażerii ma zarysowany konkretny problem, z którym musi sobie poradzić w trakcie historii – odbywa swoją podróż, zmienia się, dzięki czemu łatwo można się z którymś z nich identyfikować (nawet jeśli cała ta przemiana nie jest pogłębiona, bo i nie jest to dramat obyczajowy). Mamy tutaj świnkę Rositę – kurę domową z wiecznie zajętym pracą mężem i zastępem dzieciaków, pragnącą tylko tego, aby bliscy ją docenili i zwrócili na nią uwagę; zadufanego w sobie Mike’a, mysz wzorowaną na Franku Sinatrze (wspaniale zagranego przez głos Setha MacFarlane’a); punkową jeżozwierzycę Ash, która musi sobie poradzić z problematycznym związkiem; goryla Johnny’ego, będącego częścią złodziejskiej szajki swojego ojca, czy niezwykle utalentowaną, a jednocześnie zamkniętą w sobie nastoletnią słonicę Meenę. A całą tę zgraję spaja przepełniony energią koala Buster Moon – marzyciel-kombinator, który zrobi wszystko z miłości do swojego teatru, i przy okazji bardzo mocno przypomina postać, w jakich graniu lubował się kiedyś Mel Brooks (Nieme kino).
Cała ta kolorowa zgraja z miejsca spodoba się dzieciakom, bo jest tutaj miejsce na typowe przerysowania pozbawione jakiejś większej myśli, nastawione przede wszystkim na slapstickową błazenadę – kapitalny prosiak Gunther, pierdzący bawół, na wskroś stereotypowe japońskie czerwone pandy czy inne postaci z przesłuchaniowego montażu – ale równocześnie główna obsada nakreślona jest na tyle wyraziście, że ich problemy trafią również do starszej widowni. Zresztą wielki plus dla twórców za to, że nie próbują rozmieniać humoru na drobne, rzucając co chwila podrzędnymi żartami – zdarzają się tutaj chwile przestoju i przegadania, ale to wzmacnia fabułę, skupia uwagę na opowieści.
Całościowo historia jest po prostu solidna, chociaż nie pomaga jej nieprzemyślany czasami montaż – wprowadzenie postaci na początku jest zupełnie nienaturalne, gdyż kamera w ciągu kilku minut musi nam praktycznie pokazać palcem każdego z bohaterów, zanim jeszcze rozpocznie się opowieść, przez co widz nie ma szans zastanowić się nad tym, kto przejdzie przez sito konkursowe w pierwszym akcie, a kilka ostatnich minut – po bardzo przyjemnym muzycznym finale – to domykanie wszystkich wątków w przyspieszonym tempie, trochę bez ładu i składu, przez co odbiorca nie ma czasu przeżyć z bohaterami konsekwencji ich działań.
Jednak nie to jest sednem filmu, a muzyka. Przez ekran przewija się ponad sześćdziesiąt licencjonowanych utworów – część tylko na kilka sekund, inne mają więcej miejsca. Jest tutaj oczywiście sporo współczesnego popu, ale znajdzie się też miejsce na kawałki Queen, Eltona Johna, The Beatles czy Franka Sinatry (integralny składnik wspaniałej sekwencji). Momentami przypomina to trochę skakanie po stacjach w radiu, ale spora część utworów została jednak celnie wpisana w fabułę, dzięki czemu całość trzyma naprawdę niezłe tempo, a teksty piosenek najczęściej w błyskotliwy sposób podsumowują ekranowe wydarzenia, pomagając bardziej wczuć się w emocje bohaterów.
I w warstwie dźwiękowej tkwi największy plus całej produkcji, jakim jest obsada aktorska: byłem na wersji oryginalnej (na szczęście tym razem dystrybutor dał widzom wybór; chociaż tylko w wybranych kinach) i prawie wszystkie głosy wypadają kapitalnie – widać, że Reese Witherspoon, Seth MacFarlane, Scarlett Johansson czy Taron Egerton (czarujący swoim brytyjskim akcentem) mieli przed mikrofonem kupę zabawy, bo oprawa dźwiękowa wypada niezwykle naturalnie i umiejętnie przykrywa niedoróbki fabularne czy nieliczne nużące momenty. Strzałem w dziesiątkę było obsadzenie w roli energicznego Bustera Moona Matthew McConaugheya, którego akcent mógłby przekonać do pomysłów właściciela nawet największych niedowiarków.
Finalnie animacja pod względem jakości wizualnej nie dorasta do pięt zeszłorocznemu Zwierzogrodowi – ale i tak jest naprawdę dobra i nie ma się czego wstydzić; ekran jarzy się kolorami, ruchy postaci są płynne, niektóre ich projekty (Ash) zaskakują jakością – a fabuła to utarty schemat, którego finał znamy od początku, jednak ciężko nie polubić tych antropomorficznych zwierzaków. To film, który miał się sprzedać śpiewem i robi to całkiem dobrze, nawet jeśli natłok wykorzystanych utworów przypomina momentami składanki na kasetach/płytach, które zdzierało się później na wiór w różnorakich odtwarzaczach – jest tutaj sporo chaosu i kilka przestrzelonych żartów, ale ostatecznie tym muzyczno-filmowym daniem można się najeść bez uczucia mdłości. Sing na pewno nie zostanie ponadczasowym dziełem, ale stoi w rankingu animacji zdecydowanie wyżej od wciskających dzieciom do gardła różnorakie zabawkarskie barachło Minionków. Przyjemny seans dla całej rodziny – po prostu.
korekta: Kornelia Farynowska