PIERWSZY ŚNIEG. Robienie z widzów bałwana
Nie jest to dobry rok dla Michaela Fassbendera. Najpierw widzieliśmy go w Assassin’s Creed, filmie, który miał udowodnić, że da się zrobić udane kino z gry komputerowej, ale tylko potwierdził złą passę tego typu ekranizacji. Potem Obcy: Przymierze, gdzie w miejsce solidnego horroru o potworze – jeden Fassbender uczył drugiego gry na flecie, oraz Malickowski Song to Song, którego poza fanami reżysera niewielu chciało zobaczyć. Po zwiastunach oraz książkowym oryginale autorstwa Jo Nesbø Pierwszy śnieg zapowiadał się najlepiej z tej puli. Nic z tego. Dwugodzinny thriller o psychopacie, którego wizytówką są bałwany lepione przed domem ofiar, ma w sobie tyle samo życia, ile te śniegowe postaci, zaś temperatura przez cały seans oscyluje w okolicach zera.
A przecież na papierze wszystkie elementy wydawały się być na swoim miejscu. Harry Hole, błyskotliwy śledczy z Oslo, a przy okazji alkoholik częściej zasypiający na ławce w parku niż w swoim łóżku, otrzymuje anonimowy list sugerujący złowieszcze plany tego, kto go napisał. I rzeczywiście, wkrótce znika jedna kobieta, a kolejna zostaje pozbawiona głowy. Nowa podopieczna Hole’a, Katrine Bratt, zauważa pewien schemat trwający od dłuższego czasu, w którym ofiarami są zawsze matki i żony, a gdzie do ataków dochodzi podczas opadów śniegu. Detektyw jednak, zamiast skoncentrować się na złapaniu mordercy, woli najpierw odkryć tajemnice swojej partnerki, która od początku coś przed nim ukrywa.
Nietrudno zgadnąć motywacje Bratt, nawet jeśli nie czytało się książki. Fabuła stara się zresztą co jakiś czas zaskoczyć widza znającego oryginał, jak choćby w momencie zgłoszenia zaginięcia kobiety, która wcale nie zniknęła, bądź w scenie spotkania pary dawnych kochanków, jakże inaczej poprowadzonej. Ale Pierwszy śnieg ma wyraźny problem z rozeznaniem, o czym jest historia, jaką opowiada. Uproszczenia względem powieści, do których zazwyczaj w ekranizacjach dochodzi, są tu tak daleko idące, że wydaje się, jakby reżyser i scenarzyści w ogóle nie dostrzegli w fabule mizoginistycznego oglądu świata (to, co otrzymujemy, jest mocno powściągliwe w stosunku do książki), pytań o konieczność zostania matką lub ojcem, nawet jeśli biologicznie się nimi nie jest, w końcu, jakże ważnych dla kryminału, związków przyczynowo-skutkowych. Złożona sprawa Hole’a jest w filmie wypruta z jakiejkolwiek świeżości i wieloznaczności, okrojona do tego stopnia, że aż trudno uwierzyć w jakąkolwiek potrzebę czy chęć jej śledzenia.
Co ciekawe, thriller ten podpisał Tomas Alfredson, reżyser znakomitych Pozwól mi wejść, a zwłaszcza Szpiega, który posiadał po dziesięciokroć bardziej skomplikowaną intrygę, a mimo to utalentowany Szwed po mistrzowsku poruszał się w sieci niełatwych relacji między bohaterami, kłamstw i zdrad. Alfredson wie, jak przekuć chłodną relację na pełną napięcia i emocji scenę, lecz w Pierwszym śniegu ta umiejętność jest nieobecna. Nie sposób odmówić filmowi właściwej oprawy – zdjęcia Diona Beebe oddają sprawiedliwość norweskiej aurze, sprawiając wrażenie pewnej inności w porównaniu do innych amerykańskich dreszczowców – ale przestaje to być jakimkolwiek atutem, gdy orientujemy się, że poza możliwością ulepienia paru bałwanów sceneria ta jest zaskakująco mało atrakcyjna. Być może powodem tego jest zwyczajne zmęczenie materiału, znużenie tymi wszystkim filmami i serialami w oparciu o skandynawskie historie kryminalne. Mam jednak wrażenie, że gdyby scenariusz był lepszy, o żadnym zmęczeniu nie byłoby mowy.
Podobne wpisy
Tymczasem sam Fassbender wydaje się znużony swoją rolą, jakby Hole’a grał nie po raz pierwszy, a szósty. Rebecca Ferguson w roli Bratt wciąż tylko węszy i unosi się w najbardziej niepożądanych momentach; brak tu miejsca na jakikolwiek niuans, tak przecież konieczny. Pozostali aktorzy pojawią się na chwilę lub chwil kilka, po czym niezauważeni znikają. Wybijają się jedynie J. K. Simmons jako poważany biznesmen z nieznośnym zwyczajem robienia zdjęć kobietom, z którymi chce się przespać, ulubieniec Alfredsona, David Dencik, w roli ginekologa/”alfonsa”, oraz dawno niewidziany Val Kilmer – postarzały i najwyraźniej zdubbingowany. Kompletnie inny głos aktora był tak bardzo wybijającym się elementem filmu, że po jakimś czasie, zamiast śledzić intrygę, czekałem na ponowne pojawienie się Kilmera, aby upewnić się, że dobrze słyszę. Trudno o większy dowód słabości kryminału, jeśli widz koncentruje się na takich rzeczach.
Łatwo ganić film za to, że ustępuje książce, na podstawie której powstał. Czy jednak Pierwszy śnieg można uznać za udane dzieło bez znajomości oryginału? Bardzo wątpliwe. Głównie dlatego, że film Alfredson nie daje nam nic nowego w temacie szaleńca i mającego własne problemy policjanta, pozostając przyzwoicie nakręconym, ale pozbawionym znaczenia obrazem. Zamiast ekscytować, budzić lęk lub zwyczajnie wciągać, nudzi, każąc widzowi zadać sobie pytanie nie o tożsamość mordercy, lecz celowość jego działań. Proszę mi wierzyć, że nawet po obejrzeniu filmu do końca nie rozumiem, po co to wszystko było.
https://www.youtube.com/watch?v=jp3XHZ7spKk
W tym roku pojawiła się już jedna ekranizacja, która skutecznie mogła zniechęcić potencjalnych czytelników do sięgnięcia po oryginał. Mowa o Mrocznej wieży, antyprzygodzie, ufundowanej na serii powieści Stephena Kinga. Książkowy Harry Hole również doczekał się wieloczęściowego cyklu, po który warto sięgnąć, aby dowiedzieć się, skąd ta popularność norweskiego detektywa. W filmie z Fassbenderem musimy wierzyć na słowo, że jest to genialny gliniarz, gdyż nic nie świadczy na korzyść jego niezwykłego talentu śledczego. Ostatnia scena woła głośno o kontynuację, ale miejmy nadzieję, że nim do niej dojdzie, ekranowy Hole sam zamieni się w bałwana i stopnieje. Byłby to łaskawy dla niego los.
korekta: Kornelia Farynowska