OBCY: PRZYMIERZE. Recenzja na TAK
Nadszedł moment rehabilitacji. Po nieprzychylnym odbiorze Prometeusza z 2012 – prequelu serii o Obcym – Ridley Scott postanowił wsłuchać się w głos fanów i Przymierzem triumfalnie powrócić do korzeni serii. Momentem symbolicznym było ustalenie samego tytułu – użycie członu „Obcy” służyło wysłaniu porozumiewawczego sygnału widowni. Kampania promocyjna zapowiadała widowisko tyleż oklepane, co wysmakowane. Prócz tego, że naszą ciekawość podsycano sentymentem, pojawiły się sugestie o budowaniu fabuły w oparciu o poemat pt. Raj utracony Johna Miltona, a z kolei jeden z plakatów filmu jak żywo przypominał ilustrację autorstwa Gustava Doré, zaczerpniętą z tegoż poematu.
Przymierze miało być kolejną próba stworzenia ambitnego blockbustera. A jak wiadomo, Scott nieraz już upadł z tak wysoko postawionego stopnia. Tworzenie pod presją oczekiwań fanów to nie są idealne warunki pracy. Co z tego wynikło? Czy tym efektownym promocyjnym obrazkom udało się zadziałać w pełnej filmowej formie?
Uspokoję was. Jest dobrze. Momentami nawet bardzo dobrze. I nie wiem, czy można było wycisnąć z tego scenariusza jeszcze więcej. Ridleyu Scotcie – ty stary draniu, wciąż to potrafisz!
Przymierze jest filmem uporządkowanym i działa na widza dokładnie tak, jak wygląda na pierwszy rzut oka. Cała stylistyka, począwszy od kunsztu inscenizacyjnego, poprzez projekt technologii przyszłości wykorzystywanej na statku, to zręczna przygrywka do obrazów, które już znamy. Nie inaczej jest z bohaterami, którzy zdają się przypominać nam znane figury serii. Ale w tym wypadku ta powtarzalność jest w cenie, ponieważ głęboko w swym wnętrzu skrywa ważny unikat.
Gdy po raz pierwszy ujrzałem całą załogę statku w pełnej krasie, jako slasherowy wyjadacz szybko uzmysłowiłem sobie, że filmowy potwór nie będzie próżnować – dostarczono mu bowiem zwierzyny łownej w ponadprzeciętnej liczbie. I owszem, jedną z niepodważalnych zalet Przymierza jest to, że w końcu, zgodnie z tradycją serii, wydarzenia w przeważającej mierze ukazują pojedynek bezbronnego człowieka ze śmiertelnie niebezpieczną, kosmiczną istotą. Na piedestał wrócił zatem horror. Ale przewagą tego filmu w stosunku do reszty części serii jest to, że wyjaśnia widowni genezę potwora, jednocześnie rozdmuchując charakterystyczną aurę tajemnicy, która przez wiele lat wokół niego się unosiła.
Jedno z najważniejszych pytań, jakie powinni zadać sobie zarówno widzowie, jak i twórcy, i to jeszcze grubo przed wdrożeniem pomysłu o powołaniu do życia serii prequeli, brzmi zatem, czy tak naprawdę chcieliśmy tę tajemnicę poznać? Za tym rozwiązaniem idzie bowiem ryzyko, że w momencie, gdy Obcy przestanie być dla nas zagadką, z miejsca przestanie także stanowić odbicie naszych lęków.
I w Przymierzu tak to w istocie wygląda: pierwsza ekspozycja Obcego nie jest już momentem celebrowanym, tak jak w pamiętnej scenie z Ósmego pasażera Nostromo, po której nastąpiła śmierć Brettiego. Scott bardzo szybko przechodzi do czynu, nie dając bohaterom czasu na analizę sytuacji. Z drugiej jednak strony nie ma się czemu dziwić. Ksenomorf jest przecież postacią, która w popkulturze zdołała na stałe zagrzać miejsce. Reżyser nie mógł zatem udawać, że potwór posiada jeszcze w sobie potencjał do tego, by widownię odpowiednio zaskoczyć. Dlatego też środek ciężkości przerzucono gdzie indziej.
Scott dał widowni dobrą motywację do odkrywania tajemnicy kosmity. Pytanie o to, czym lub kim jest Obcy, w filmie idzie w parze z tajemnicą całego gatunku ludzkiego. Egzystencjalne dylematy i szukanie ostatecznej odpowiedzi na pytanie o pochodzenie człowieka zostały już ujawnione w Prometeuszu. Wielu właśnie o to się obraziło. Proceder ten został odebrany jako dorabianie ideologii do czegoś, co z założenia miało tej ideologii być pozbawione – w takiej postaci bowiem działało-straszyło najlepiej. Ja jednak od początku należałem do zwolenników wątku Inżynierów oraz tematyki mającej na celu poszerzenie całego kontekstu postaci Obcego. Raz, że wypada to intrygująco, dwa – po prostu nie wyobrażam sobie, by rozwijanie serii o Obcym miałoby polegać na tworzeniu filmów, które albo nie miałyby nic więcej do powiedzenia i były kolejną zabawą w kotka i myszkę, albo po prostu burzyłyby istniejący porządek (patrz – porzucony projekt Blomkampa).
Podobne wpisy
Prometeusz pozostawił mnie z uczuciem niepewności względem tego, w jakim kierunku historia się potoczy. Z kolei w Przymierzu Scott trochę zadrwił z naszych oczekiwań oraz przyzwyczajeń. I dobrze. Recenzencka rzetelność nie pozwala mi zdradzać kluczowego elementu fabuły, ale wypada nadmienić, że największe zaskoczenie leży w tym, że Przymierze prócz solidnego straszaka pełni także rolę science fiction przyglądającego się roli sztucznej inteligencji. Siła scenariusza autorstwa Johna Logana oraz Dantego Harpera polega na tym, że dostarczając widowni satysfakcjonującej liczby nawiązań i klisz (znany motyw muzyczny, silna kobieca bohaterka, klaustrofobiczna atmosfera itp.) oraz umiejętnie stopniując napięcie przed właściwym uderzeniem, potrafi także przemycać frapujące przesłania korespondujące nie tylko z religią, ale także z pojęciem samej sztuki jako tworu dającego możliwość kreacji – celu, do którego dąży jeden z bohaterów.
Nowe filmy o Obcym to przejście z pozycji bezpretensjonalnej ilustracji w formę pełnoprawnego obrazu. Nie mam nic przeciwko takiemu skokowi, gdyż podąża za nim jakość.
I co ważne, dopiero teraz widać, jak wszystkie te pomysły układają się w logiczną całość, stanowiącą pomost do wydarzeń przedstawionych w Ósmym pasażerze Nostromo. Przed nami jednak jeszcze jeden, góra dwa filmy (reżyser wciąż nie jest pewien, czy zapowiadany na przyszły rok Awakening będzie ostatnim filmem z prequelowej serii). Po Przymierzu jestem jednak spokojny o kształt dalszych koncepcyjnych kierunków.
korekta: Kornelia Farynowska