search
REKLAMA
Nowości kinowe

MOTHER! Triumf Darrena Aronofsky’ego – recenzja pozytywna

Maciej Niedźwiedzki

3 listopada 2017

REKLAMA

Lubię w kinie eksces i przesadę. Lubię, gdy objawiają się one w stanie czystym i z autorskim zacięciem. Najważniejsze jednak, gdy służą fabule i podjętemu tematowi. W kontekście Mother! to dość odległe gatunkowo przykłady, ale z podobną fascynacją, co najnowszy film Aronofsky’ego, śledziłem Wielkiego Gatsby’ego Baza Luhrmanna czy Makbeta Justina Kurzela. W pierwszym przypadku cukierkowy, ozłocony świat był refleksem tęsknoty głównego bohatera, był usilnie wprowadzanym przez niego w życie marzeniem. Natomiast u Kurzela mrok i obłęd wypełniający dusze Makbeta przelewał się na każdy kadr. Plamy krwi nie były widoczne tylko na rękach jego żony. Obaj reżyserzy dobrnęli do granic wybranej artystycznej konwencji. Twórcy chcieli w stężonej dawce podać widzowi jedno uczucie. I to w wyolbrzymionej, przejaskrawionej formie.

Nie inaczej jest z Mother!, które w krystaliczny sposób oddaje wrażenia osaczenia i opresji. Aronofsky stworzył kino niezwykle intensywne pod względem kumulacji nieprawdopodobnych zdarzeń, atakujące widza ekspresyjną stroną formalną i aktorską ekstrawagancją. Film Darrena Aronofsky’ego jest kinem niewygodnym i wchodzącym pod skórę. To ciężki, ale orzeźwiający koktajl.

Na pierwszym planie mamy przeżywające kryzys małżeństwo. Trudno jest im wyrazić, czego od siebie potrzebują. Przechodzą okres stagnacji. On (nierówny Javier Bardem) nad życie prywatne zdaje się przekładać to zawodowe. Jest pisarzem-poetą, który w przeszłości odniósł znaczący sukces, ale obecnie dotyk pióra zdaje się go parzyć, a białe kartki papieru pewnie nawiedzają go w koszmarach. Ona (przejmująca Jennifer Lawrence) poświęciła się skrupulatnej renowacji posiadłości. To jej spojrzenie jest centralne i stanowiące dla filmowej narracji. Początkowo jej dzień wypełniają powtarzalne czynności: przygotowywanie śniadania, wywieszanie prania i mycie naczyń. Z czasem jednak ten porządek zaczyna się rozpadać, jej perspektywa będzie ulegać drastycznej przemianie. Zmysły zdadzą się wyostrzać, poczucie bezpieczeństwa i monotonii gdzieś umkną. Wyobraźnia wejdzie na najwyższe obroty. Nie sposób będzie odróżnić urojeń od jawy.

Wszystko za sprawą niespodziewanego gościa (Ed Harris), przekraczającego próg ich domu. Dla niego jest on ratunkiem przed krępującą bezczynnością, dla niej jest intruzem burzącym pozorną, ale jednak kontrolowaną harmonię w domu – choć właściwiej byłoby pisać o nim z dużej litery. To tajemniczy budynek posiadający własną wrażliwość. Jest on osobnym organizmem, reagującym na to, co dzieje się w jego wnętrzach. Posiadłość jest czymś znacznie więcej niż scenografią, raczej osobną planetą, kolejnym filmowym bohaterem.

Aronofsky odbiera bohaterom imiona. Akcję lokuje gdzieś na bezludziu, tam, gdzie nie dociera żadna droga. Dom wypełniony jest artefaktami-nośnikami znaczeń, a jego kilkupiętrowa struktura konotuje z poziomami świadomości bohaterów. Nadaje to filmowi Amerykanina nie tyle charakter uniwersalny, co przede wszystkim sprawia, że odczytywać go trzeba jako wielką alegorię. To kino rozbuchanej formy, ale też wchodzące z widzem w intelektualną grę. Można ją oceniać dwojako. Z jednej strony przenośnie wykorzystywane przez Aronofsky’ego zdają się aż nadto jednoznaczne, nie dając za wiele miejsca interpretacyjnej swobodzie. Z drugiej jednak widzę, że to ukierunkowana i zamknięta twórcza wypowiedź, roztrząsająca jedno konkretne zagadnienie. Ta druga alternatywa jest nawet bardziej pociągająca.

Mother! jest kinem filozofującym, ale nie pretensjonalnym. Filmem mierzącym się ze starotestamentowym wizerunkiem Boga, przepisującym zawarte tam przypowieści w ramy innego gatunku, ciągle obracającym się wśród wątków z Księgi Rodzaju. Aronfosky unika jednak banału, a w kilku przypadkach stawia intrygujące pytania, rzucając znaną problematykę w nieco inny obszar. Tym samym reżyser, po niekanonicznym (i nie do końca spełnionym) Noem kontynuuje swoją podróż przez ten fundamentalny dla Zachodniej kultury tekst. Mother!  ma też w sobie osobność i nietypowość, ale w żadnym wypadku nie jest filmem hermetycznym. Każdy widz powinien odnaleźć się w zawiłym kodzie symboli i metafor wykorzystywanych przez Aronofsky’ego.

Nowy film reżysera Requiem dla snu można na pewno uznać za kontrowersyjny, ale daleko mu do pustego skandalicznego manifestu. Nawet najokropniejsze wydarzenia ostatniego aktu są związane z wcześniej podjętymi wątkami. Film cały czas zmierza w konkretnym kierunku. Nie chodzi o to, by widza przestraszyć, zszokować. Imponuje mi w Mother! inscenizacyjna szarża reżysera i aktorskie poświęcenie Lawrence. Aktorki potrafiącej dobrać taką aktorską tonację, by w tej absurdalnej wizji być dla widza kimś innym i prawdziwszym, ale jednocześnie idealnie pasować do tego małego, specyficznego uniwersum. Dostrzegam wielowarstwowość przedstawionego w Mother! świata: rozumianego i pod względem czysto fizycznej konstrukcji lokacji, ale też dalekiego od powierzchowności tekstu Aronofsky’ego. Ostatnie dwadzieścia minut jest wycieńczającą wyprawą przez przestrzeń i czas. To czyściec, przez który musimy przedzierać się z tytułową bohaterką. U końca tej rozbudowanej, przytłaczającej sekwencji naprawdę można odetchnąć. Takie uczucie ulgi dostarcza tylko wielkie kino.

Mother! jest filmem wymagającym cierpliwości, ale też właściwego nastawienia. Jednak odpowiednio przygotowany widz może wyciągnąć z niego bardzo dużo. To tytuł chętnie parafrazujący inne teksty i reżyserskie style, starający się naraz skumulować różne ludzkie fobie. Od lęków przed macierzyństwem i atrofii uczuć, przez samotność i ingerencję w prywatność, po rozpad trwałego związku. Mother! jest kinem odważnym i ekstremalnym, a przy tym jedynym w swoim rodzaju. Takich projektów nigdy za wiele.

korekta: Kornelia Farynowska

Maciej Niedźwiedzki

Maciej Niedźwiedzki

Kino potrzebowało sporo czasu, by dać nam swoje największe arcydzieło, czyli Tajemnicę Brokeback Mountain. Na bezludną wyspę zabrałbym jednak ze sobą serię Toy Story. Najwięcej uwagi poświęcam animacjom i festiwalowi w Cannes. Z kinem może równać się tylko jedna sztuka: futbol.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA