search
REKLAMA
Nowości kinowe

MARY POPPINS POWRACA. Superniania, co miała dość czekania

Radosław Pisula

20 grudnia 2018

REKLAMA

54 lat potrzebowała niezwykła niania z serii powieści P. L. Travers, żeby powrócić na duży ekran. Disney nie bawił się w kombinacje i na stołku reżyserskim posadził oscarowego Roba Marshalla, który od kilku lat jest w studiu praktycznie etatowym reżyserem. Czy warto było po prawie pół wieku znowu zawracać głowę tajemniczej Mary Poppins?

Oryginał to ewenement działający na kilku poziomach – ukoronowanie kariery Walta Disneya, szablon klasycznego musicalu, rozbuchany pokaz możliwości technologicznych studia i znakomicie wypucowany produkt, który został zasypany Oscarami, po dziś dzień stanowiący nieodłączny element kultury – szczególnie w Wielkiej Brytanii.

I Marshall za bardzo nie chciał w kontynuacji kombinować z zastaną materią. Od premiery oryginału minęło tyle lat, że mimo ubrania całości w technologicznie nowe fatałaszki, fabularnie to po prostu opowiedzenie praktycznie tej samej historii na nowo. Osią fabuły jest to, że przeskoczyliśmy o dwadzieścia lat do przodu, prosto w lata 30., gdzie znów spotykamy rodzeństwo z pierwszej części – teraz jednak mały Michael Banks jest już duży, ma swoje dzieci i boryka się z jednym z najbardziej przetworzonych schematów fabularnych w filmach familijnych Disneya: klepie biedę po śmierci żony, jego dom rodzinny ma zostać zagarnięty przez Wielkiego Złego Wilka zarządzającego bankiem (w tej roli ostro colinofirthujący Colin Firth) i tylko zaciśnięcie więzów z bliskimi może wszystko uratować. Więc znowu z chmury zlatuje niezwykła Mary Poppins – pozornie autokratka, która jednak zawsze wie, co i jak trzeba przykręcić, postukać, żeby było dobrze – i bierze wszystkich w obroty. Nie ma tutaj nic zaskakującego – ot troszkę wyciszono absolutne szaleństwo oryginału, podporządkowanego muzyczno-technologicznemu rozpasaniu, i oddano więcej miejsca lepszemu zarysowaniu rodzinnych konotacji. I gra to całkiem nieźle – całość nie gna już tak na złamanie karku, ma wyraźniejsze przestoje, ale przesłanie jest tutaj jasne, szczere i historia dobrze spełnia swoje zadanie – to po prostu Ten Doroczny Świąteczny Film Na Który (szczególnie Brytyjscy) Rodzice Mogą Zabrać Swoje Dzieci I Razem Z Nimi Dobrze Się Bawić Imienia Misia Paddingtona.

Na szczęście ten schemat o sile miłości i jedności może się pochwalić znowu świetną stroną techniczną. Marshall nie uciekał daleko od oryginalnej formuły – dostaliśmy klasyczny musical, gdzie kolejne znakomicie zaprojektowane numery muzyczno-taneczne są integralną częścią narracji i zgrabnie lepią historię w całość. Nie da się ukryć, że Marshall to reżyser zakochany w opowiadaniu obrazem i stara się uciekać od banalnych dialogów na rzecz ruchu. Piosenki też wpadają w ucho – nie ma tu może nic na miarę Supercalifragilisticexpialidocious, ale muzycznie to i tak znakomita uczta. A dodając do tego kapitalne kostiumy, scenografię i odloty w scenach typowo poppinsowych – chociaż efekty praktyczne, trikowe i animacje bardziej zaskakiwały w oryginale; tutaj zbytnio już czuć okiełznane przez kino CGI – dostajemy naprawdę ładną laurkę dla klasycznej produkcji, która stoi przy tym mocno na własnych nogach.

Ale najwyrazistszym elementem, dla którego warto wrócić do świata Mary Poppins, jest kapitalna Emily Blunt w roli tytułowej. Miała w założeniach trudną przeprawę, bo rola Julie Andrews nie dość, że jest zespolona z globalną popkulturą na poziomie molekularnym, to jeszcze aktorka zgarnęła za nią Oscara. Jednak Blunt nie próbowała po prostu naśladować poprzedniczki – jej Mary to nadal na pierwszy rzut oka surowa i wyniosła kobieta, ale tam, gdzie Andrews potrafiła eksplodować radosnym szaleństwem, Blunt z gracją zachowuje umiar, ograniczając się najczęściej do urokliwych uśmiechów, drobnych gestów, które kroczek po kroczku prowadzą ją do pięknego finału, gdzie następuje kumulacja tych wszystkich małych reakcji. Sposób poruszania się, kontrola przestrzeni – już dla tej interpretacji warto wybrać się do kina. Reszta obsady też jest trafiona w punkt – ojciec „Hamiltona” Lin-Manuel Miranda przejmuje tutaj rolę zbliżoną do Dicka Van Dyke’a z pierwszej części, znakomicie sprawdzając się w partiach wokalnych; sam Van Dyke pokazuje, że mimo 93 lat na karku nadal ma multum siły; a Meryl Streep zalicza tak dziwaczne cameo, że pewnie znowu zgarnie nominację do nagrody Akademii.

Nie znajdziemy tutaj żadnych fabularnych zaskoczeń czy wielkich uniesień emocjonalnych, a bez nostalgii za starymi musicalami ten typ narracji może niektórym widzom nieszczególnie przypaść do gustu. Jednak takie filmy cały czas są potrzebne – to pełna ciepła przemyślana laurka dla ekranowej klasyki, dopakowana osiągnięciami współczesnego kina, znakomicie zagrana, wyśpiewana i wytańczona. Jest archaiczna i dosyć banalna, ale trudno się nie uśmiechnąć, gdy Emily Blunt w rytm skocznej muzyki podróżuje z bandą dzieciaków przez narkotycznie pastelowe krajobrazy. To śliczna pochwała wyobraźni – może i zbyt odtwórcza, ale zdecydowanie przyjemna.

REKLAMA